Pamiętam, jak w dniu lądowania Pathfindera na Marsie nasza męska reprezentacja kończyła swój udział w hiszpańskim Eurobaskecie roku 1997. Wtedy, w meczu o VII miejsce pokonaliśmy Turków. Wcześniej niewiele brakowało, aby w ćwierćfinale turnieju pokonać Greków i walczyć o medale. Turniej był udany, wszak wygraliśmy w nim po zaciętych spotkaniach z Chorwatami i Niemcami i naprawdę mieliśmy silną drużynę z Adamem Wójcikiem, Maćkiem Zielińskim i Dominikiem Tomczykiem na czele. Wydawało się, że przyszłość może być tylko lepsza. Polski kosz miał wtedy wszystko. Możnych sponsorów, telewizję (TVP pokazywała wtedy ponad pięćdziesiąt (!) meczów koszykarskich na otwartych antenach Jedynki i TVP Polonia rocznie w najlepszych porach oglądalności), mocną reprezentację i silne kluby grające w europejskich pucharach. Wtedy wydawało się, że może być już tylko lepiej. Ba, że musi być tylko lepiej! Niestety, jak się okazało każdy następny rok okazał się być gorszym. Dlaczego? Dzisiaj z perspektywy ponad dwudziestu lat mogę postawić tezę, ze praprzyczyną impasu było bardzo słabe zarządzanie polskim koszem z poziomu władz Polskiego Związku Koszykówki i Polskiej Ligi Koszykówki. Z niewiadomych powodów odwrócono wtedy oczywiste dla każdego laika priorytety i wkrótce po Eurobaskecie '97 reprezentacja Polski stała się w koszykarskim kalendarzu mniej ważna od polskiej ligi i europejskich pucharów. A właściwie nie z niewiadomych, z wiadomych. Walkę o władzę w polskim kosz wygrało wtedy lobby klubowe. Stanowisko prezesa związku opuścił szanowany powszechnie pasjonat koszykówki prof. Kajetan Hądzelek a po nim nastał prawnik Marek Pałus, no i zaczęło dziać źle. Szybko przyniosło to fatalne skutki w postacie słabszej gry kadry, a tym samym osłabienia koniunktury i medialnego popytu na koszykówkę w Polsce. Na początku XXI wieku, polski kosz był już tylko wspomnieniem dawnej chwały a medialne miejsce po nim wypełniła skutecznie siatkówka, ruszająca mistrzostwem Europy "Złotek Andrzeja Niemczyka" do niezatrzymanego do dzisiaj pasma międzynarodowych sukcesów. Wydawało się, że już gorzej być nie może, ale było. Wkrótce polska koszykówka wyparowała z metropolii, stała się niszowym sportem polskiej prowincji i siłą rzeczy była towarem tak "atrakcyjnym", jak przysłowiowy gorący kartofel. Stoczyła się na samo dno medialnego popytu. Żadna z telewizji w Polsce nie chciała koszykówki na antenie, bo mecze ligowe generowały humorystyczne wyniki oglądalności na poziomie ledwie kilku tysięcy widzów i regularnie przegrywały z wyścigami na bobslejach, nie mówiąc już o futbolu, siatkówce czy żużlu. Więc po co to pokazywać? Tak było przez cale długie lata, ale w końcu coś drgnęło. I tak jak zawsze i wszędzie - wszystko zależy od ludzi. Tym dobrym duchem polskiego kosza, choć nie od razu skutecznym okazał się być Grzegorz Bachański, nota bene rodzony brat słynnego doktora Marka Bachańskiego, heroicznego bojownika o dopuszczenie leczniczej marihuany do obrotu w Polsce. Pan Grzegorz ma równie otwartą głowę, ale nie miał wielu sojuszników w środowisku koszykarskim. Wszystko zmieniło się, gdy prezesem PZKosz-a został Radosław Piesiewicz i w parze z Bachańskim ruszyli do szybkiej odbudowy polskiej koszykówki stawiając przede wszystkim na reprezentację. Znowu wszystko zaczęło logicznie wyglądać. Wrócili sponsorzy, wróciły telewizje, znaleziono dobrego trenera dla kadry i zebrano wszystkich najlepszych polskich zawodników. Skutek przyszedł szybciej niż mogło się komukolwiek wydawać. Po ponad pół wieku przerwy polska reprezentacja ponownie zagrała w 2019 roku, w mistrzostwach świata w Chinach i zajęła w nich niespodziewanie bardzo wysokie ósme miejsce. Znowu wróciła koniunktura na koszykówkę i w halach sportowych, i przed telewizorem, i w internecie. Ba, Zaczęło się też lepiej dziać w lidze. Wróciły o gry drużyny z wielkich miast. W minionym sezonie o brązowy medal walczył Śląsk Wrocław z Legią Warszawa, a ta ostatnia nie miała takiej przyjemności od ... 1974 roku. Więc coś się zmienia na lepsze. Może jeszcze można ponarzekać na zbyt małą ilość grających Polaków w składach ligowych drużyn, ale przecież nie od razu Kraków zbudowano. Żeby wprowadzać młodych Polaków do pierwszych piątek ligowych zespołów, to trzeba ich fizycznie mieć. A jak na razie to tylko we Wrocławiu szkoli się jak należy. Tak czy siak w polskim koszu drgnęło i to mocno pozytywnie. Czy na długo? Już napisałem wyżej - wszystko zależy od ludzi. Dajmy im popracować. Marian Kmita