Któż by się spodziewał, że zespół prowadzony przez Igora Milicića, grający przez cały turniej w kratkę dotrze do małego finału i jutro zgra o brązowy medal Eurobasketu. Przesłanek do takiego optymizmu w zasadzie nie było żadnych. Od czasu nadspodziewanie radosnych dla nas mistrzostwa świata w Chinach, w 2019 roku, nic nowego w polskiej koszykówce się nie zdarzyło. Przynajmniej w grze reprezentacji. Co prawda prezes Polskiego Związku Koszykówki - Radosław Piesiewicz, stawał i dalej staje na głowie, żeby polskim koszykarzom nie brakowało niczego, ale jakoś na spektakularne wyniki to się nie przekładało. O wiele lepiej przedstawiała się sytuacja w Polskiej Lidze Koszykówki, gdzie zmiany na lepsze, cierpliwie wprowadzane przez prezesa Piesiewicza, widać gołym okiem. Gra w niej coraz więcej młodych Polaków i co najważniejsze, wielka koszykówka wróciła do metropolii zapełniając kibicami największe hale. Tegoroczny finał PLK pomiędzy Śląskiem Wrocław a Legia Warszawa, jego zaciętość i wysoki poziom sportowy to najlepszy symbol tego postępu. Miło, że po zakończeniu ligi trener Milicić zdecydował się zabrać na mistrzostwa Europy, aż pięciu graczy z PLK i choć nie pełnili oni w zespole kluczowych ról to jednak bardzo pomogli w berlińskim "cudzie" wszechczasów, jakim nazwała FIBA zwycięstwo Polaków na Słoweńcami, jakby nie było wciąż jeszcze mistrzami Europy i czwartą drużyna ostatnich Igrzysk Olimpijskich w Tokio. I jest coś prawdziwego w tej spektakularnej przenośni, bo drużyna pozbawiona, choćby jednego gracza z NBA, a nawet takiego, który zagra w tym sezonie w Eurolidze pokonała prawdziwego koszykarskiego Golita. Wielka zasługa w tym Igora Milicića i jego pomysłu - taktyki na najważniejsze mecze. A uczynienie z Matusza Ponitki fałszywego rozgrywającego to już było prawdziwe mistrzostwo świata. I tak po raz pierwszy od 1971 roku Polacy zagrają znowu o medale mistrzostw Europy i najważniejsze, żeby tego sukcesu nie zmarnować, jak to nieopatrznie uczyniono po ostatnim, udanym dla nas Eurobaskiecie w 1997 roku. Wtedy to polska koszykówka ruszyła po równi pochyłej w dół i długo nie mogła się w tym pikowaniu w przepaść zatrzymać, ustępując miejsca w mediach, portfelach sponsorów i serach kibiców - siatkówce. A tak, a propos tej ostatniej, to uważam, że polsko-słoweński mundial zakończył się dla nas wynikiem najlepszym z możliwych. Po zwycięskim półfinale z Brazylią słyszałem w kuluarach katowickiego Spodka liczne głosy typu - "No i co mamy jeszcze wygrać? Jutro obronimy tytuł i co jeszcze możemy zdobyć w tym sporcie?" No nie ma nic gorszego niż takie myślenie przed jakimkolwiek meczem. Nie sądzę, żeby przed finałem myślał tak Nikola Grbić, czy którykolwiek z jego zawodników, ale gdzieś w podświadomości musieli zachować wspomnienie niedawnego meczu z Bolonii, gdzie zmietli Włochów z boiska jednym zdrowym podmuchem. Więc skończyło się tak jak wszyscy widzieli, w finale nie zrobiliśmy sztycha i teraz trzeba się mocno pogłowić - dlaczego? Ja jednak podtrzymuję tezę, że mimo początkowego rozczarowania - stało się dobrze, bo znowu mamy o co walczyć, no i konstrukcja tej kadry nie jest ukończona, bo nikt dzisiaj nie powie, że tej reprezentacji nie jest potrzebny zdrowy Wilfredo Leon czy Bartosz Bednorz. Tak czy owak, co najważniejsze, polscy kibice byli szczęśliwi i po siatkarskim finale w Katowicach, i po koszykarskim półfinale w Berlinie. I choć Francuzi dali nam solidną lekcję pokory, odjeżdżając na bolesne czterdzieści jeden punktów to płomień nadziei ze zwycięskiego ćwierćfinału ze Słowenią nie zgasł i jeszcze długo nie zgaśnie. Trzeba będzie tylko umieć z tego skorzystać. A to nigdy nie było, nie jest i nie będzie proste.