A jak Sousa nie wie, to jego selekcjonerskie żeglowanie bardziej przypomina dryfowanie niż świadome kierowanie okrętem. Trzy mecze eliminacji mistrzostw świata nie dały nikomu żadnej odpowiedzi na pytanie, na co tak naprawdę stać polska drużynę. I z Robertem Lewandowskim, i bez niego. I tak szczerze mówiąc, dzisiaj nie widać żadnej różnicy w stylu gry kadry Suosy i jego poprzednika Jerzego Brzęczka. Jest tak samo mało ciekawie. Nici ze zmiany stylu A to miało się zmienić natychmiast po zmianie selekcjonera. Niestety, niczego takiego ani w Budapeszcie, ani w Warszawie, a tym bardziej na Wembley nie doświadczyliśmy. Więcej, nikt przy zdrowych zmysłach nie wie, dlaczego Paolo Sousa tak zestawia wyjściowe jedenastki, że po upływie godziny musi je przewracać do góry nogami zmieniając gruntownie personalia i taktykę gry zespołu. Portugalczyk zachowuje się tak, jakby jego "bank informacji" i o przeciwniku, a co gorsza o swoich zawodnikach, w ogóle nie istniał. Paradoksalnie - z tych zmian, które dały nam poczucie lepszej gry naszej drużyny w drugich połowach meczów z Węgrami i Anglią już uczyniono cnotę Sousy. A ja się pytam, co to za trener, który testuje możliwości swoich zawodników w czasie gry o bardzo ważne punkty w eliminacjach mistrzostw świata? To nie wiedział on wcześniej, że obecność Michała Helika na boisku oznacza stałe zagrożenie dla naszej bramki, a Bartosz Bereszyński najlepiej współpracuje z Kamilem Jóźwiakiem, i że nawet jednonogi Arkadiusz Milik jest lepszy od Karola Świderskiego. Pierwotne wybory były błędne W każdym z trzech meczów traciliśmy czas na upewnienie się trenera, że to co personalnie wymyślił przed meczem nijak nie sprawdza się na boisku. Do tego męskiej postawy wystarczyło Sousie ledwie do konferencji po meczu z Węgrami, gdy uczciwie uderzył się w piersi, że jego pierwotne wybory były błędne. Po meczu na Wembley nasz portugalski żeglarz już tylko skoncentrował się na nieobecnym VAR-ze i błędzie Helika w polu karnym skutkującym jedenastką. To drugie już mi się bardzo nie spodobało, bo co powiedzieć o etyce trenera, który mało zdolnego piłkarza wysyła w nierówny bój przeciwko Anglikom i ma po meczu do niego pretensje, że ten nie dotrzymał kroku piłkarzom czwartej drużynie globu. Nieładnie, bo nie Helik winny, że nie umie dobrze grać w piłkę tylko ten kto go powołał do reprezentacji, czyli Sousa. O tych personalnych błędach Portugalczyka można by napisać jeszcze parę stron, ale po co. Ważne co przed nami, a nie to co za nami. Żeby jednak ruszyć do przodu i cokolwiek zbliżyć się do tych naszych piłkarskich Indii, to musimy rzetelnie ocenić przeszłość i przestać ekscytować się pseudo sukcesami. To co powinno nas najbardziej martwić, to to że po kolejnym mecz na Wembey w ogólnopolskich mediach cieszymy się, że "wstydu nie było", bo zamiast planowo przegrać 0-3 było ledwie 1-2, że Jakub Moder dołączył do "elitarnego" (sic!) grona naszych trzech strzelców bramek na tym stadionie, że w drugiej połowie oglądaliśmy inny - znaczy lepszy, polski zespół, że generalnie wszystko było mniej więcej ok. A jak już czytam w poważnej gazecie artykuł pod wielkim tytułem, że "Zabrakło sześciu minut", to pytam: do czego zabrakło? Do kolejnego mirażu, że z polską piłką jest dobrze, gdy zewsząd mamy przykłady, że nie jest. Limit strat do cna wyczerpany Jeśli Indiami Sousy miały być finały MŚ w Katarze, to bardzo się od nich oddaliliśmy. I jeśli mieliśmy gdzieś zaplanowany w tych eliminacjach limit nieszczęść i strat, to jest on już do cna wyczerpany. Trudno też po naszych marcowych doświadczeniach oczekiwać, że na najbliższym Euro nasi zagrają zdecydowanie lepiej. Jeśli tak się nie stanie tęsknota za czasami Adama Nawałki w narodzie będzie coraz większa a cierpliwość pracodawców Sousy z PZPN coraz mniejsza. I co wtedy z naszym portugalskim żeglarzem? Jego przygoda z polską reprezentacją może się gwałtownie zakończyć, bo nowy prezes PZPN, wybrany w drugiej połowie roku, może chcieć zmienić kapitana naszego piłkarskiego okrętu na kogoś bardziej obliczalnego. Marian Kmita