Dlatego Paolo zapadł w pamięć kibiców na całym świecie, a jego lekko przygarbiona sylwetka łączy się z tym wszystkim, co było najlepsze we włoskiej piłce na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Narodowy bohater Włoch z Mundialem ’82, gdzie oprócz mistrzostwa sięgnął po tytuł króla strzelców turnieju, był kochany zawsze. Nawet wtedy, gdy popadł w konflikt z prawem, uczestnicząc świadomie lub nieświadomie w aferze "Totto Nero", związanej z ustawianiem ligowych meczów, włoscy kibice upominali się o skrócenie trzyletniej dyskwalifikacji. Może dlatego, że zawsze było w nim coś sympatycznego, w jego powierzchowności, sposobie bycia a nawet... zachowaniu i stylu poruszania się po boisku. Poza tym, jego futbolowy pomnik nierozerwalnie łączy nas pamięcią ze złotą erą Juventusu, gdzie grał w jednym czasie nie tylko ze Zbigniewem Bońkiem i Michaelem Platinim, ale całą plejadą gwiazd włoskiej reprezentacji, od Dino Zoffa począwszy, a na Roberto Bettedze skończywszy. To był prawdziwy drem team Anno Domini 1982. Więcej aktualności sportowych znajdziesz na sport.interia.pl! Kliknij! Początki jego międzynarodowej kariery sięgają jednak już wcześniejszego mundialu, tego z 1978 roku w Argentynie. Tam Paolo Rossi był prawdziwym objawieniem turnieju i chociaż reprezentacja Włoch zajęła tylko, a może aż czwarte miejsce, młody Włoch, w plebiscycie akredytowanych na mundialu dziennikarzy otrzymał Srebrną Piłkę. Wyprzedził go tylko legendarny bohater Argentyny z tego mundialu - Mario Kempes. I nawet nie było ważne to, że Rossi strzelił w turnieju trzy gole i dwa razy asystował, ale to, że grał z niebywałą lekkością i wdziękiem. Był w międzynarodowym futbolu powiewem świeżego powietrza, nota bene razem ze Zbigniewem Bońkiem i Adamem Nawałką, których talent też został przez dziennikarskie gremium doceniony. Jego piłkarskie losy wielokrotnie krzyżowały się z polskimi drużynami, tak reprezentacją, jak i w klubowych rozgrywkach. I zawsze Pablito potrafił nas dotkliwie ukłuć. Najboleśniej w półfinale hiszpańskiego mundialu, gdy dwiema bramkami wybił nam z głowy marzenia o finale, czy rok później w półfinale Pucharu Europy Mistrzów Krajowych (odpowiednik dzisiejszej Ligi Mistrzów), kiedy pomógł odprawić łódzki Widzew. A jeszcze rok później, z tym swoim denerwującym wdziękiem i uśmiechem na twarzy demolował Lechię Gdańsk w Pucharze Zdobywców Pucharów. I tak wspominając Paolo, mimo woli, uświadamiam sobie z żalem, że dzisiaj nie ma już ani takich piłkarzy jak Rossi, ale i nie ma polskiej piłki z ambicjami i możliwościami podobnymi do tych, choćby z lat osiemdziesiątych. I kiedy oglądam czwartkowy mecz Lecha Poznań z Glasgow Rangers, ostatni polski akord tegorocznego sezonu w pucharach, to już się nie denerwuję, tylko zadaje sobie pytanie, czy to się kiedyś jeszcze może zdarzyć? Czy jest to choćby teoretycznie możliwe, abyśmy w perspektywie następnej dekady doczekali się klubu na miarę naszych, przecież niezbyt wygórowanych ambicji? A słuchając trenera Dariusza Żurawia i patrząc na to co robi, mam wrażenie, że my w tych pucharach po prostu nie chcemy grać. A skoro tak, to trzeba iść do antykwariatu i poszukać starych książek o futbolu. Tam wciąż jesteśmy i będziemy na topie! Marian Kmita