Najważniejsze też dla mojego pokolenia i ludzi nieco ode mnie starszych. Tych wszystkich Zbyszków, Adamów, Darków i Janków, którzy w piłkę grali świetnie w Polsce i zagranicą, ale zanim to się stało na swoim podwórku zawsze chcieli grać z namalowaną kredą na plecach dziesiątką. Jedni dlatego, że był to numer Pelego, drudzy, że i Pelego, i naszego Włodka Lubańskiego, który też był wtedy dla nas bardzo ważny, ale nie aż tak jak Pele. Brazylijczyk też był ulubionym przedmiotem wieczornych opowieści na przyblokowej ławce. Zwłaszcza w czasie Mundialu w Meksyku w 1970 roku. Co jest dzisiaj nie do zrozumienia, tych mistrzostw nie można było oglądać w polskiej telewizji, ponieważ towarzysz "Wiesław" podjął decyzję, że to zbędna rozrywka dla zajętego budowaniem komunizmu w Polsce narodu. Pozostawało nam zatem naciskać naszych rodziców, aby poprzestawiali telewizyjne anteny na Ceska Televize 1 i w konsekwencji móc oglądać Pelego w jego najlepszym wydaniu. Mecze w Meksyku były rozgrywane późno wedle naszego czasu, więc każdorazowo - mały człowiek, kończący wtedy pierwsza klasę szkoły podstawowej, musiał negocjować z rodzicami możliwość oglądania na żywo nie tylko Pelego, ale i innych naszych ówczesnych idoli - Bobby Charltona, Franza Beckenbauera, Gianniego Rivery czy Gerda Mullera. Nie zawsze kończyło się to sukcesem, ale dzięki CT1 miałem to szczęście zobaczyć Pelego na żywo w akcji. A to czego nie zobaczyłem dopowiedzieli starsi koledzy następnego dnia, na wspomnianej wyżej, międzyblokowej ławeczce pomiędzy ulicami Lelewela i Wyspiańskiego w Brzegu Dolnym. I tak, z dnia na dzień, rosła legenda Pelego z rzeczy, które naprawdę się zdarzyły i z tych, które nigdy nie miały miejsca. Dziecięca wyobraźnia, w tej przestrzeni, nie jest niczym ograniczona, a więc pytania i odpowiedzi dotyczące liczby zabitych przez Pelego atomowym strzałem bramkarzy, połamanych przez niego poprzeczek i słupków mieszały się z prawdziwymi zdarzeniami z meczów Czechosłowacją i Urugwajem, kiedy faktycznie ośmieszał golkiperów strzelając na bramkę np. z sześćdziesięciu metrów. I tak to w owe czerwcowe wieczory z dnia na dzień rosła nasza miłość do Pelego, jako zjawiska magicznego, egzotycznego, ale zarazem niezwykłej, zupełnie pozapiłkarskiej urody. Czytaj także: Pele na meczu polskiej ligi. Trzeba było dostawić trybunę Lata mijały, a Pele wciąż był obecny w naszym życiu. Pamiętam nasze emocje, na każdą plotkę, że Pele jednak wystąpi w reprezentacji Brazylii na Mistrzostwach Świata w 1974 roku. Wtedy byliśmy jeszcze bardziej niż latem 70 roku nakręceni na futbol, bo to przecież już czasy drużyny Kazimierza Gorskiego i poczucie pełnego uczestnictwa w piłkarskim święcie. Tak się jednak nie stało, i tak jak zespół The Beatles nigdy nie zagrał już razem, tak i równie legendarny Pele nie założył nigdy później kanarkowej koszulki na mundialu. A paralela do Beatlesów jest tu jak najbardziej na miejscu, ponieważ Pele stał się i już wtedy na wieki ikoną popkultury, tak samo ważną dla naszej cywilizacji jak piosenki Johna Lennona. Będziemy się tym duchowo karmić i szukać w tym wspomnieniu optymizmu i nadziei, szansy na oderwanie się od smutnej, często brutalnej codzienności. I w odróżnieniu od Lennona, który odszedł w dramatycznych okolicznościach w 1980 roku, zastrzelony przez szaleńca przed swoim domem w Nowym Yorku, śmierć Pelego, podobnie teraz powszechnie relacjonowana przez wszystkie media na świecie, ma bardziej charakter wniebowstąpienia niż tragedii. I jak ktoś ładnie powiedział, we wczorajszych newsach z Brazylii - "Odszedł Edson, ale Pele będzie z nami już zawsze", więc klasyczne stwierdzenie "Umarł Król, niech żyje Król" jest jak najbardziej na miejscu. Zatem na koniec tego roku: Edsonie - śpij w pokoju! Pele - wiemy, że jesteś z nami - na zawsze!