Wszystko to razem przypomina klasyczny syndrom przerostu formy nad treścią, bo obiektywnych przesłanek do takiego myślenia, po prostu nie ma. Wszak od meczu z Portugalią na Euro 2016 z polską piłką było już tylko gorzej i gorzej. Teraz najmądrzej byłoby przyjąć jakiekolwiek rozstrzygnięcia meczów ze Słowacją, Hiszpanią i Szwecją jako naturalną konsekwencję naszej prawdziwej pozycji w europejskim futbolu bez zbyt dużych oczekiwań. Bez oczekiwań i zniekształceń wynikających z wielkiej kariery, jaką niewątpliwie robił i wciąż robi na arenie międzynarodowej Robert Lewandowski. Historia uczy, że sam Pan Robert meczu nie wygra, tak jak było na Euro 2012 i MŚ 2018. Ba, nawet jak naszym idzie dobrze, tak jak we Francji w 2016 roku, to w drużynie mieliśmy wtedy większych liderów od naszego "Lewego", takich jak Kuba Błaszczykowski, Grzegorz Krychowiak, Kamil Glik czy Łukasz Fabiański. To przede wszystkim dzięki nim przeżyliśmy dwa tygodnie niezapomnianych, radosnych emocji na francuskich stadionach. Czy teraz może być podobnie? Nie wiadomo. Z jednej strony Robert Lewandowski i jego forma jest kluczem do skutecznej gry naszej drużyny narodowej, z drugiej - choćby w ostatnim meczu z Islandią - nasi grają swobodniej i energiczniej, kiedy Roberta nie ma już na boisku. Trudny orzech do zgryzienia ma trener Sousa, bo w zasadzie nie dostarczył ani sobie, ani nam - kibicom, dowodów, że ktoś oprócz Lewandowskiego, Krychowiaka no i może jeszcze Piotra Zielińskiego ma pewne miejsce w pierwszej jedenastce. A może o to właśnie mu chodziło? Może chciał, żeby umowny, nastoletni Kacper Kozłowski czuł, że teraz wszystko jest możliwe i w poniedziałkowy wieczór wysłucha Mazurka Dąbrowskiego stojąc na środku murawy stadionu w Sankt Petersburgu. Może. Tak czy siak Sousa nie może narzekać na nadmiar bogactwa. Odwrotnie. W stosunku do drużyny Adama Nawałki z 2016 roku na poszczególnych pozycjach w drużynie ma ogromną liczbę znaków zapytania i oczywistych rozterek. Jeśli dodamy do tego determinację trenera do gry systemem z trójką obrońców i niezrozumiałą niechęć do korzystania z Kamila Glika, to kłopotów przed meczem ze Słowacja mamy więcej, niż przed meczem z Senegalem otwierającym dla nas MŚ w Rosji. Cokolwiek się jednak w Sankt Petersburgu i Sewilli zdarzy, musimy to przyjąć spokojnie i z pokorą. Pamiętam jak w 1974 roku słynna drużyna Kazimierza Górskiego męczyła się w sparingach przed finałowym turniejem i jak wtedy marzyliśmy o wygranej, choćby 2-1 z Haiti, remisie z Argentyną i uniknięciu kompromitacji w meczu z Włochami. A później było zaskakująco dobrze i radośnie. Nikt też nie liczył, że w pierwszym meczu bohaterów z Wembley"73 - Mirosława Bulzackiego, a szczególnie Jana Domarskiego może ktoś zastąpić. A tu na mecz z Argentyną wybiegł ledwie dwudziestoletni Władek Żmuda i dwudziestotrzyletni Andrzej Szarmach. Obaj byli kluczem do pierwszego zwycięstwa. Ale bywało też odwrotnie. Kiedy po losowaniu grup w wielkich turniejach już widzieliśmy się w drugiej rundzie, to Pan Bóg sprowadzał nas na ziemię w kompromitującym meczu z Ekwadorem na MŚ 2006, niewiele lepszym z Grecją na Euro 2012 czy wspomnianym wyżej Senegalem na MŚ 2018. Zatem cieszmy się z tego co mamy, bo przyszedł czas, że w tej naszej piłkarskiej biedzie już sam udział w wielkim turnieju powinien być dla nas wystarczającą nagrodą. A na koniec przykład o kłopotach zupełnie innej natury w drugiej pod względem popularności dyscyplinie sportowej w Polsce. Otóż, kto śledzi uważnie siatkarski turniej Ligi Narodów w Rimini, ten wie, że nasi chłopcy grają tam jak z nut. Tak grają, że trener Vital Heynen ma zupełnie inny kłopot niż Paulo Sousa. On dzisiaj naprawdę nie wie, na kogo postawić w perspektywie najważniejszej imprezy sezonu, czyli turnieju na igrzyskach olimpijskich. Nie wie, bo potrzebuje w Tokio tylko dwunastu graczy, a takich co grają na światowym poziomie mamy co najmniej dwudziestu. No i proszę, kto tu ma gorzej? Marian Kmita