Kto zna Konrada Piechockiego ten wie, że zawsze ma on swój punkt widzenia na wszystkie sprawy. I ten punkt widzenia nie ulega żadnym koniunkturom ani politycznym, ani zawodowym, ani nawet towarzyskim. Mam prawo tak pisać, bo znamy się z prezesem Konradem od ponad dwudziestu lat i nieraz ścieraliśmy się o te jego "bełchatowskie" pryncypia, bo to właśnie interes Skry Bełchatów był i do 16 marca będzie, kiedy opuści stanowisko, zawsze najważniejszy. Przez całe lata taka postawa Konrada, choć irytowała wielu w środowisku siatkarskim, przynosiła świetne rezultaty. Przez piętnaście lat jego prezesury Skra zdobyła dziewięć tytułów mistrza Polski, dwa wicemistrzostwa, trzy brązy MP, siedem Pucharów Polski, cztery Superpuchary a na arenie międzynarodowej czterokrotny udział w Finał Four Ligi Mistrzów z jednym srebrnym i trzema brązowymi medalami. Ostatni zdobyty nie tak znowu dawno, bo w 2019 roku. Cóż zatem się stało, że Konrad Piechocki pomimo pomnika, jaki sobie zbudował za życia w Bełchatowie, popadł w niełaskę i komu podpadł aż tak, że teraz pozbyto się go z klubu? Sprawa nie jest zbyt jasna, bo żadna ze stron nie mówi o tym za dużo. Z jednej strony Piechockiemu zarzuca się nieoficjalnie za swobodną gospodarkę finansami klubu, ale w to nie chce mi się wierzyć w ogóle. Co jak co, ale pieniądze przez te piętnaście lat prezes Konrad liczył skrupulatnie i w rachunkach zawsze był bardziej niż ostrożny. Z reguły nie wydawał też więcej niż miał, bo to zawsze ma krótkie nogi. Poza tym, gdyby miał taką naturę, już dawno pożegnałby się z klubem. Tak więc to raczej nie fatalne zarządzanie klubem leży u podstaw jego dymisji. Z drugiej strony powszechnie wiadomo, że PGE, jako główny sponsor Skry w ostatnim czasie nie zasilał zbyt ochoczo budżetu klubu, doprowadzając do kłopotliwych sytuacji związanych z wypłatami dla zawodników i bieżącej działalności klubu. Czy to było celowe, czy związane z innymi obiektywnymi powodami - nie wiem. Faktem zaś jest, że dla Piechockiego była to sytuacja zupełnie nowa, z jaką w swej długiej prezesowskiej karierze jeszcze się nie spotkał. U podstaw długiej listy sukcesów jego i Skry leżała przede wszystkim wzorowa współpraca ze sponsorami, głównie spółkami Skarbu Państwa, bez względu na to, kto aktualnie rządził w Polsce. Co się zatem stało - też nie wiem, ale podejrzewam, że sam prezes Konrad mógł odebrać to zjawisko jako sygnał, iż sponsor traktuje go w klubie raczej jako presona non grata. Do tego doszyły jeszcze przepychanki z Radą Nadzorczą Skry na temat monopolu niektórych menadżerów na kontakty z klubem i tak dobiliśmy do nieszczęśliwego finału. Nieszczęśliwego i dla Piechockiego, i dla Skry, i dla polskiej siatkówki. Z jednej strony żal mi Konrada, bo ma uzasadnione powody domniemywać, że cały proces usunięcia go z klubu był poza jego faktyczną wolą i staraniami. Z drugiej strony żal mi Skry i jej kibiców, bo jak się komuś wydaje, że taki klub może poprowadzić ktokolwiek z dnia na dzień, to się grubo myli. I rychło się o tym przekonamy, nawet jak Skra dostanie teraz od sponsora wagon złota. Z trzeciej zaś strony żal mi polskiej siatkówki i symbolu, i wzoru, jakim przez lata była Skra dla innych polskich klubów. Wszak to był taki nasz siatkarski Real Madryt. To była marka i w Polsce, i w Europie. Zresztą nie bez powodu, Skra, choć ciągnie się w ogonie ligowej tabeli, to Europie daje o sobie znać i jakby na otarcie łez w tej trudniej dla klubu sytuacji, szykuje się do atrakcyjnego starcia z Modeną w Pucharze CEV. Los Konrada Piechockiego w Bełchatowie został już definitywnie przesądzony. Życie nie zna jednak próżni, więc myślę, że ktoś rozsądny szybko skorzysta z jego wiedzy i doświadczenia z pożytkiem dla samego Konrada i jego nowego pracodawcy. Ważne, żeby to jednak była instytucja związana z polską siatkówką, bo na odstawianie takich ludzi na boczny tor zwyczajnie nas dzisiaj nie stać.