A ileż to długich godzin przeleżeliśmy kiedyś nad kolarskimi trasami naszych podwórkowych tras Wyścigu Pokoju. Tras wytyczonych zawiłymi pętlami w piaszczystych otchłaniach naszych blokowisk. Ile było kłótni, który kapsel od butelki to Szurkowski, który to Szozda, a który Mytnik. A każdy chciał być Szurkowskim bo jak już nim był, to szanse na wygraną teoretycznie rosły, ale jak się jednak "Szurkowskim" nie wygrało jednoetapowej pstrykanki to była kompletna poruta. Podobnie było z około blokowymi wyścigami rowerowymi. Pierwsza Komunia Święta, to taki paradoks PRL-u, była okazją do obdarowywania komunijnych dzieci przez rodziców i chrzestnych rożnymi prezentami. Wśród nich czasami były też rowery. No a jak jednoślady pojawiły się już na podwórku, to jak nie ścigać się w międzyblokowym wyścigu. I nic to, że w przewadze były to składaki marki Wigry 2. Losowało się wehikuł, podwórkowa komisja sędziowska włączała zegarkowy sekundnik i już można było naśladować Tadeusza Mytnika, bo to był ówczesny mistrz każdej czasówki. I tak rośliśmy z Wyścigiem Pokoju, Ryszardem Szurkowskim i jego kolegami dzielnie walczącymi o trofea dla Polski z, jak to się wtedy malowniczo mówiło, podsłuchując starszych kolegów - kacapami, albo szkopami. Ich legenda rosła z roku na rok, z każdym kolejnym wygranym wyścigiem. Kiedy zaś Ryszard Szurkowski został w 1973 roku mistrzem świata, pięknie rozgrywając ze Stanisławem Szozdą ostatnie kilometry na ulicach Barcelony byliśmy tak z nich dumni, że na podblokowej ławce tym razem wyjątkowo nie rozmawiało się o kolejnych filmach z potworną Godzillą, tylko do późnego wieczora o naszych kolarskich bohaterach. Tak było. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! Nic też dziwnego, że kiedy w 1996 roku spotkałem po raz pierwszy w życiu Ryszarda Szurkowskiego tete-a-tete na korytarzach Telewizji Polskiej przy Woronicza, to musiało być i było dla mnie spore przeżycie. Wszak to był idol mojego dzieciństwa. Ja byłem wtedy dość młodym szefem redakcji sportowej TVP1 i Pan Ryszard potraktował mnie z "urzędowym" szacunkiem. Kiedy jednak dowiedział się, że tak jak on pochodzę z Dolnego Śląska a moim ukochanym miastem jest Wrocław, nasza znajomość nabrała dodatkowej serdeczności. Korzystałem z tego później wielokrotnie, już pracując w Polsacie i zapraszając Pana Ryszarda do komentowania różnych wyścigów na naszych antenach. On chętnie się zgadzał, także dlatego że był kumplem śp. Piotrka Nurowskiego i dobrym znajomym Prezesa Zygmunta Solorza też. Często grywał z nimi w tenisa i generalnie lubił nas - szeroko rozumiany Polsat. Szybko okazało się, że dla nas - pracujących w Polsacie Sport - Ryszard Szurkowski to nie tylko wspomnienie dni wielkiej chwały polskiego kolarstwa, ale także fajny, nie zadzierający nosa kolega z pracy. Wielokrotnie wspomagał nas swoim głosem i wiedzą a do pracy przyjeżdżał... a jakże - na rowerze! Kiedy w 2018 roku przydarzyło mu się to nieszczęście na wyścigu weteranów w Koeln trzymaliśmy kciuki za jego zdrowie. Później we współpracy z Panem Krzysztofem Kozaneckim dokładaliśmy wszelkich starań, aby pomóc w zbiórce pieniędzy na jego rehabilitację. Jeszcze rok temu rozmawiałem z Panem Ryszardem przez telefon prosząc o audiencje dla naszego dziennikarza Łukasza Wiejaka przygotowującego reportaż o nim. Wydawało się, że walka o powrót do pełnego zdrowia ma realne szanse na sukces. I kiedy w ostatnią niedzielę oglądałem w TVP Sport świetny dokument Zbyszka Rytela o Ryszardzie Szurkowskim, wzruszając się co minutę archiwalnym zdjęciami nie przypuszczałem, że nazajutrz rano Jego już między nami nie będzie. Pan Bóg przesunął niespodziewanie metę ostatniego etapu, ostatniego, najtrudniejszego wyścigu Ryszarda Szurkowskiego. Panie Ryszardzie - dziękujemy za te wszystkie piękne, wspólne chwile. Za radości i smutki wielkiego sportowca. Za pokorę i normalność mądrego człowieka. Za wszystkie dobre rady, których Pan nam udzielił. No i do zobaczenia kiedyś na szerokich niebiańskich trasach. Tam pewnie też będzie Pan liderem. Marian Kmita