Wczoraj w Polskim Komitecie Olimpijskim doszło do wzruszającego spotkania wszystkich uczestników tej akcji, rodziny zmarłego alpinisty i prezesa PKOl - Radka Piesiewicza, który zapewnił nie tylko moralne wsparcie tej pięknej akcji, ale i co bardzo ważne - finansowanie. Miałem zaszczyt tam być i cieszę się z tego niezmiernie, bo znowu uwierzyłem w Polaków, a może nawet bardziej generalnie - znowu uwierzyłem w ludzi. Mój Bohater - Rafał Fronia wspominał - "Pomysł zrodził się w ubiegłym roku, kiedy odbyliśmy letnią wyprawę na Broad Peak. Serce nam pękało, kiedy widzieliśmy, że nasz przyjaciel nie jest pochowany w sposób godny, narażony nie tylko na działanie warunków atmosferycznych, ale i na wścibskość przechodzących obok kolejnych wypraw. Szukaliśmy finansowania, by móc to zrobić, ale wszyscy nam odmawiali. Dopiero prezes Piesiewicz nie wahał się ani chwili. Teraz możemy powiedzieć, że Tomek w końcu spoczywa w spokoju." Skromny ten Pan Rafał, bo tylko dzięki jego determinacji szybko zorganizowano sześcioosobowy zespół bardzo doświadczonych alpinistów, aby przeprowadzić tę bezprecedensową w historii światowego himalaizmu akcję. Ekspedycja wyruszyła do Pakistanu w połowie czerwca. 17 lipca, korzystając z jedynej szansy pogodowej, grupa wyruszyła w górę i nie bez trudu, po dwóch dobach dotarła do Tomka. Operacja powiodła się, po kilku godzinach udało się umieścić ciało Tomka w lodowej szczelinie i dokonać pochówku. 20 lipca, po czterech dobach bez snu i chwili odpoczynku, cały skład wyprawy bezpiecznie dotarł od bazy. "Wśród nas, choć widzieliśmy już w życiu naprawdę wiele, nie było nikogo, kto po tym wszystkim by nie płakał" - wspomina Pan Rafał. Płakali, bo wyprawa w Himalaje zawsze jest niebezpieczna i zawsze ktoś może z niej nie wrócić, ale ta była niezwykła pod każdym względem. Nigdy wcześniej nie odbył się pogrzeb na wysokości 8 tysięcy metrów, nigdy wcześniej nie zorganizowano wyprawy w takim właśnie celu. Nigdy. A najbardziej mocny moment spotkania to było zdanie wypowiedziane do uczestników wyprawy przez ojca Tomasza - Marka Kowalskiego. Powiedział krótko: I taka to wzruszająca, niezwykła historia, ale myliłby się ten, kto sądzi, że rozpisywały się o tym wczorajsze, sportowe, serwisy informacyjne. Niestety nie. Wczoraj, wydarzeniem dla sporej części, sportowej Polski była - no właśnie - co? Dymisja, zwolnienie, odejście z urzędu w stan spoczynku Marka Szkolnikowskiego? I z całym szacunkiem dla Pana Mareczka - jak to będąc dzieckiem mówiła moja chrześnica a córka Piotrka Sobczyńskiego - "Babciu - świat zwariował". Pomijam już charakterystyczny dla Pana Marka styl opasłego pożegnania ze sportowym narodem polskim, w którym w odróżnieniu od wypowiedzi Pana Rafała Froni słowo "ja" pojawia się w każdym zdaniu. Pomijam to, że Pan Marek w swoim pożegnaniu z TVP Sport po zasłużone i niezasłużone medale już nie wspina się na palcach, ale wręcz wdrapuje na taboret po plecach Włodka Szaranowicza i Roberta Korzeniowskiego udowadniając pośrednio, że dopiero za jego czasów to sport w TVP nabrał tempa i rozpędu. Pomijam, że dyrektor Szkolnikowski nie ujawnia tego co zostawia przyszłej ekipie. Nie tylko braku sublicencji do skoków narciarskich, ale i najbliższego sezonu piłkarskiej Ligi Mistrzów i siatkarskiej reprezentacji Polski kobiet i mężczyzn od 1 stycznia przyszłego roku. Pomijam, że nie chwali się tym, że z siedmiu pierwszych miesięcy tego roku na rynku sportowych kanałów telewizyjnych TVP Sport przegrało z konkurencją aż pięć razy, a będzie jeszcze gorzej. To wszystko pomijam. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego Pan Marek - obojętnie - zmuszony do odejścia, czy opuszczający stanowisko z własnej woli plecie takie egocentryczne banialuki i nie jest w stanie podziękować nikomu z imienia i nazwiska. Nawet Jackowi Kurskiemu, który Pana Marka zawodowo stworzył i, dzięki swojej niczym nieograniczonej szczodrości w wydawaniu publicznych pieniędzy, uczynił kimś. No właśnie - kim? Bohaterem tygodnia?