Oczywiście zawsze można się do czegoś przyczepić, bo w Turynie nie tylko deszcz ulewnie padał z nieba, ale i CEV w kilku kluczowych organizacyjnych kwestiach. Na przykład nie można zrozumieć, dlaczego po przykrym doświadczeniu sprzed roku europejska federacja siatkarska CEV kontynuuje na siłę rozgrywanie obu finałów LM, żeńskiego i męskiego w tym samym dniu, w odstępie ledwie, niespełna trzech godzin. Jak zeznał, pytającemu o ten nonsens, Sebastianowi Świderskiemu - prominentny działacz CEV-u, Włoch Renato Arena - to się najbardziej federacji opłaca. Poza tym Arena dodał, że cały event organizowała wynajęta firma zewnętrzna i to jej specjaliści opracowali taki scenariusz wydarzenia. I tu pies pogrzebany. Firmie zewnętrznej przecież jest wszystko jedno czy to koncert lokalnej gwiazdy muzyki pop, czy sport przez duże "S". Trudno wtedy o odpowiednią celebrację takiego sportowego Święta z właściwym uszanowaniem, co najmniej zdobywcy pucharu, jego zawodników i kibiców. Jak pisałem wyżej, co najmniej 80 procent znakomitej widowni na meczu ZAKSY z Jastrzębskim to byli Polacy, ale organizator imprezy nie wpadł na to, aby powitać po polsku kibiców obu drużyn. Wodzirej imprezy kierował całą akcją, używając, co naturalne i wygodne dla niego - włoskiego i kilku podstawowych zwrotów po angielsku. Szkoda, bo to, co dla CEV-u jest czarną magią, od lat ma miejsce na ważnych meczach organizowanych przez UEFA i FIFA. Na wielkich turniejach i w finałach LM, Ligi Europy czy Ligi Konferencji, zawsze wita się kibiców obu drużyn w ich ojczystym języku. Niby nic wielkiego, ale od razu robi się na trybunach milej. Druga naganna historia dotyczy tego co dzieje się przy wręczaniu pucharów, jednocześnie - zdobywczyniom i zdobywcom najważniejszego, klubowego, siatkarskiego trofeum. Niewyobrażalna skala organizacyjnego zamieszania, dezorientacji biorących w niej udział zawodniczek, zawodników i działaczy, i... telewizyjnych realizatorów, którzy z naturalnych powodów tracą głowę i już po kilku minutach nie wiedzą kogo i jak długo pokazywać. Nikt tak nie robi na świecie, ale CEV - tak. Ze źle pojętej oszczędności psuje widowisko, tym samym swój najlepszy eksportowy produkt, i co najgorsze nie pozwala się nim cieszyć wygranym drużynom i ich kibicom w skali, jaka jest przyjęta w całym, pozostałym sportowym świecie za absolutną normę. O możliwości zagrania zwycięskim Turczynkom i Polakom ich hymnów narodowych nie wspomnę, bo to już pewnie dla CEV-u zagadnienie wyższej, kompletnie niezrozumiałej - potrzeby. Organizatorzy chcieli się nieco przymilić Polakom, więc do uroczystego wniesienia Pucharu Europy do turyńskiej hali wybrali Edwarda Skorka i Nikolę Grbica. Tyle tylko, że tego drugiego poinformowali o tym wyróżnieniu na niecałe dwie godziny przed zdarzeniem i biedaczysko w gorączce musiał biec do sklepu kupić porządny garnitur przystający fasonem do okazji. I mógłbym jeszcze podać kilka przykładów, że od strony organizacyjnej sobotni podwójny finał, to było zjawisko, jak to mawiał Franek Dolas po włosku - "bordello bum, bum", ale daruję sobie, bo nie chcę psuć ogólnego odczucia, że w sobotę dokonała się w historii polskiego sportu rzecz wielka i tego żaden, nawet najgłupszy działacz CEV odebrać nam nie może. A że była to rzecz niezwykła to nie nam, zatopionym od dekad w problemach polskiej siatkówki oceniać. Trzeba głosu z boku. I takim głosem był anonimowy, młody gracz szwajcarskiego Servette Star Volleyball Club Geneve siedzący rząd niżej przed nami. Zapytałem co robi na tym meczu, a on odpowiedział: - " To grzech mieszkać tak blisko i nie obejrzeć największych gwiazd siatkówki na żywo i to w takiej oprawie. Drugiej takiej okazji nie będzie." I to jest prawda. Chociaż my w Polsce jesteśmy już od dawna przyzwyczajeni, że mecz siatkarski to wielkie widowisko sportowe i prawdziwe rozrywkowe big show, to na zagranicą wciąż robi to wrażenie na etranżerach. I chociaż CEV robi wszystko, żeby popsuć rozmach tego święta, my się nie dajemy i pokazaliśmy w Turynie, jak się robi siatkówkę po polsku. Nawet zagranicą.