Bardzo atrakcyjnie zapowiada się środowe walne zebranie działaczy klubów PGE Ekstraligi. Pewnie rozpocznie się ono od mocnego uderzenia ludzi zarządzających spółką i przekażą oni informację o nowym, gigantycznym kontrakcie telewizyjnym. Dotąd mówiło się, że na 50 milionów rocznie, ale całą prawdę poznamy najpóźniej za 24 godziny, wiec ten temat można spokojnie zostawić. Lepiej się zastanowić nad tym, czy jak już deszcz pieniędzy opadnie, to zacznie się dyskusja nad przełożeniem startu ligi. O tym przełożeniu, to prezesi różnie mówią. Najdalej idący postulat zakłada start ligi na początku czerwca. Na razie jednak Wojciech Stępniewski, prezes PGE Ekstraligi, odpowiada wprost, że żadnego przekładania nie będzie. Ta dyskusja wydaje się jednak nieunikniona i tylko można się zastanawiać, jak ona przebiegnie. Czy wielka kasa stępi emocje i ostudzi gorące głowy? Zobaczymy. Wyjaśnię, że z tym przekładaniem chodzi o to, że działacze zdają sobie sprawę z tego, że na inauguracji 3 kwietnia kibiców nie będzie. W następnych kwietniowych kolejkach najpewniej też nie. Tymczasem kluby podpisały w ostatnim oknie transferowym milionowe kontrakty zakładające wpływy z dnia meczu. Jeśli przez pierwszy miesiąc nie zarobią nic, a kolejne też niepewne, to może braknąć na wypłaty. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że w zasadzie nie ma dobrego terminu na przełożenie startu ligi. Idzie trzecia fala pandemii koronawirusa z kulminacją na przełomie marca i kwietnia i ciężko powiedzieć, czy i kiedy będzie dobry czas na rozmowę o powrocie kibiców na trybuny. Do tego trzeba dołożyć napięty terminarz i piłkarskie Euro. Reasumując, może się okazać, że po przełożeniu ligi o dwa miesiące kibiców nadal nie będzie, a na dzień dobry PGE Ekstraligę przykryją zmagania piłkarzy. A jak jeszcze Robert Lewandowski i spółka pokażą coś ekstra, to żużla nie będzie, zniknie. Cóż, wydaje się, że prezesi, którzy już dziś wiedzą, że zabraknie im kasy na wypłaty, powinni zjeść tę żabę. Mają dwa wyjścia. Albo wezmą kredyty i zapłacą wszystko to, do czego się zobowiązali, albo zaproszą zawodników do siebie i złożą im propozycję nie do odrzucenia. Panowie, nie ma kasy, więc musimy wam obciąć wynagrodzenie o 30 procent. Nie ma zgody? W takim razie jeden z was musi odejść. Koniec, bo najgorsza prawda jest gorsza od kłamstwa. Nikt oczywiście nie chce mówić o renegocjacji, bo to się skończy tak, że ten zawodnik teraz powie, że zgodzi się na cięcie, a za kilka miesięcy zmieni klub, bo drugi raz już temu prezesowi nie zaufa. Nie zazdroszczę żużlowym działaczom sytuacji, w jakiej się znaleźli. Dziś też nie będę ich dobijał stwierdzeniami w stylu, że mogli to przewidzieć. Mogli i pewnie nawet przewidzieli, że to się tak może skończyć. Jednak w listopadzie 2020, w oknie transferowym, liczyło się to, kto bardziej napręży muskuły. Bo w żużlu od lat trwa wyścig szczurów, który trudno ogarnąć rozumem. Kluby się przebijają, bo nikt nie chce być na celowniku kibiców, mediów i tych, którzy czekają na potknięcie. Nikt nie chce też przejść do historii, jako grabarz jakiegoś klubu. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! <a href="http://www.sport.interia.pl/?utm_source=testlinkow&utm_medium=testlinkow&utm_campaign=testlinkow" target="_blank">Sp</a><a href="http://www.sport.interia.pl/?utm_source=testlinkow&utm_medium=testlinkow&utm_campaign=testlinkow" target="_blank">rawdź</a>