Lech wygrał wczoraj szczęśliwie, ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że awansował przypadkowo. Kiedy podopieczni Dariusza Żurawia pokonali szwedzkie Hammarby, przecieraliśmy oczy ze zdziwienia, bo dawno polska drużyna w Europie - nawet we wczesnej fazie kwalifikacji - nie grała tak odważnie, z takim rozmachem. Potem był pogrom 5-0 z Apollonem Limassol i jeszcze większy szok! Prowadzenie we wczorajszym spotkaniu 2-0 do przerwy było potwierdzeniem, że ten zespół ma jakąś filozofię i się jej trzyma. I patrząc na styl "Kolejorza", serce rośnie - to jest piłka, którą chciałoby się oglądać w wykonaniu polskich drużyn. I to drużyn, które oparte są na młodych piłkarzach i gdzie trenerzy nie boją się na takich stawiać. A ci są zaprogramowani na to, żeby biegać i podawać nie do tyłu, nie w poprzek boiska, a do przodu. Widać, że jest w tym zespole chemia, jest zrozumienie. Jedni nazywają to wypracowanymi schematami, ja nazywam to dobrymi nawykami. To nie są schematy, to jest wzajemne zaufanie i długie godziny spędzone na boisku, jest wiara we własne możliwości, jest entuzjazm w grze. Lech nie grał bezbłędnie, były momenty, kiedy serce podchodziło do gardła. Piłkarze wicemistrza Polski po ostatnim gwizdku mocno ściskali bramkarza Filipa Bednarka, bo to niewątpliwie jeden z głównych bohaterów tego spotkania. W kilku sytuacjach od nieszczęścia dzieliły go milimetry, ale z czystym sumieniem można napisać, że lechici temu szczęściu bardzo pomogli. I przywrócili wiarę, że gdzieś, w polskim klubie, dzieje się coś dobrego. O ile Lech gra va banque, bo nawet w decydującym o awansie (i dużych pieniądzach) meczu nie zmienia stylu, tylko gra swoje (czyli ofensywnie), tak Legia zachowała się kompletnie odwrotnie - w rywalizacji z silniejszym rywalem, na własnym boisku stawia na to, żeby przeciwnikom rzucać tylko kłody pod nogi. Trener Czesław Michniewicz wystawia mocno zmieniony skład w porównaniu z tym, który posłał na boisko w swoim debiucie przed tygodniem. Na ławce sadza więc piłkarzy, którzy mogą wzbudzić u rywala respekt tym, że nie są gorzej wyszkoleni, że są w stanie podjąć walkę według reguły: cios za cios. Luquinas, Michał Karbownik, Paweł Wszołek oglądają z poziomu ławki, jak przy Łazienkowskiej harcują goście z Azerbejdżanu. Kiedy weszli trzej wspomniani ofensywni gracze mecz był już rozstrzygnięty. Legia więc po raz kolejny obchodzi się smakiem, znowu przeczytamy teksty o ogromnej dziurze w budżecie mistrzów Polski. Michniewicz ani nie obronił się sportowo, ani nie pomógł Legii finansowo. Wiadomo, że w razie braku awansu Legia musi sprzedawać. Nadzieją na ratunek budżetu jest sprzedaż Karbownika, który...no właśnie... przesiedział większość tak ważnego meczu na ławce. Rozumiem, że trener wykonał ten ruch, żeby zmniejszyć zainteresowanie tym zawodnikiem i zatrzymać go w Warszawie, ale nie wiem czy o to samo chodzi też właścicielowi Legii. Cisną się na usta słowa: dywersja, krecia robota...?. Czesław Michniewicz póki co może się teraz skoncentrować...na meczach eliminacyjnych reprezentacji młodzieżowej, czołówkę ligi zacznie gonić wiosną. Czy mu się uda? Wątpię. A nawet jeśli, to wnioskując na podstawie schematu obowiązującego w ostatnich latach, kolejnej szansy na awans do europejskich pucharów w Legii już nie dostanie. Dariusz Dziekanowski