Od początku wznowienia publicznej dyskusji zachowanie i strategia Czesława Michniewicza w tej sprawie przypomina spacer słonia w składzie porcelany. Każdy ruch, to kolejna wpadka. Trochę tak, jak w drużynie pod jego wodzą. Najpierw, po wygranym meczu ze Szwecją (pierwszym w jego kadencji), który był zbiegiem sprzyjających okoliczności, postanowił uprawiać prywatę i w bardzo brzydki sposób zrewanżować się tym, którzy śmieli go kiedykolwiek krytykować. Po jednej wygranej - za pomocą pewnej grupy wsparcia - postanowił zrobić wokół siebie porządek. Czesław Michniewicz ewidentnie jest człowiekiem pamiętliwym, bo wyciągał i przypominał różne fakty z życia swoich krytyków. Ma też świetną pamięć kiedy przychodzi do cytowania i wspominania różnych meczów i rozmów z piłkarzami. Jego opowieści często pełne są anegdot, ciekawych wspominek. Problem jest tylko taki, że jest to pamięć bardzo wybiórcza. Można odnieść wrażenie, że jego wzrok sięga niewiele dalej niż poza linię wyznaczającą strefę, w której może się poruszać na boisku w trakcie spotkania. Kiedy przychodzi do pytań na temat trwających 27 godzin rozmów z "Fryzjerem", to mamy do czynienia z totalną amnezją. Nie wiemy, czy były to rozmowy o grzybach, rybach, futbolu, czy może sprzęcie AGD z wronieckiej fabryki. Dlatego też to - jak niektórzy nazywają - "wyciąganie brudów z przeszłości" wciąż trwa. I już wiemy, że jeszcze trochę potrwa. Bo selekcjoner nie złożył broni, tylko schował ją w kąt. I zapowiedział, że wyciągnie ją po mundialu. Czesław Michniewicz tłumaczy w oświadczeniu, że reprezentacja Polski, której jest selekcjonerem, potrzebuje spokoju, aby dobrze przygotować się do turnieju. Problem polega na tym, że mleko się już rozlało. Rozlał je zresztą sam swoimi wypowiedziami, które przypominały machanie pięściami na oślep. Nawet ostatnia decyzja, by wytoczyć sprawę dziennikarzowi i w tej sądowej batalii skorzystać z usług tego samego adwokata, który bronił "Fryzjera", była kolejnym tzw. strzałem w stopę. Teraz nagle zebrało mu się na zawieszenie broni. Trochę za późno. Kilka miesięcy temu selekcjoner reprezentacji Holandii opowiedział w telewizji, że zmagał się ze złośliwą odmianą raka. Informacja ta wywołała szok, bo wcześniej nikt o tym nie wiedział, poza najbliższą rodziną Holendra. Van Gaal starał się trzymać to w tajemnicy, na zabiegi radioterapii (w sumie 25) chodził w wolnym czasie. Nie chciał epatować chorobą, nie chciał, by piłkarze w jakikolwiek sposób zawracali sobie tym głowę. - Wydaje mi się, że ludziom, z którymi się pracuje, nie mówi się takich rzeczy. To może wpłynąć na ich wybory, umiejętność podejmowania decyzji. Dlatego uznałem, że nie powinni wiedzieć - tłumaczył. Dlaczego o tym piszę? Żeby kibice mogli sobie porównać, który z dwóch selekcjonerów skuteczniej i bardziej szczerze chroni swoich współpracowników i zachowuje się tak, jak należy....