Od początku kadencji selekcjoner biało-czerwonych eksperymentuje, tak jak do końca swoich dni w Polsce eksperymentował jego poprzednik Paulo Sousa. Jak do tej pory nowemu selekcjonerowi wyszedł jeden dobry mecz, na szczęście ten kluczowy, bo ze Szwecją, w finale barażu o mistrzostwa świata. Zagrało wtedy prawie wszystko - był dobry skład wyjściowy, udały się zmiany. Nasi piłkarze wyszli też maksymalnie zmotywowani, bo znali stawkę spotkania. Niektórzy zdawali sobie sprawę, że mundial w Katarze może być dla nich ostatnią wielką imprezą. Kiedy z silnym przeciwnikiem zabraknie któregoś z tych elementów, czyli dobrej strategii, zaangażowania i dyscypliny, nasz zespół rozpada się, jak domek z kart. Tak, jak rozpadł się w środowy wieczór. A tego dnia w Belgii brakowało nie jednego elementu lecz kilku. Trener znowu zamieszał w składzie. Na mecz z rezerwami Walii wystawił prawie najsilniejszą jedenastkę, zaś przeciwko Czerwonym Diabłom postanowił posprawdzać pewne warianty. Wyszło, jak wyszło. To nie jest dobry pomysł Czesława Michniewicza Odkąd Czesław Michniewicz powołał trzydziestu kilku zawodników na czerwcowe mecze powtarzam, że nie jest to dobry pomysł. Więcej wcale nie znaczy lepiej, zazwyczaj odwrotnie - rozmieniamy się na drobne. I teraz selekcjoner stał się niewolnikiem tej decyzji, bo chce uszczęśliwić jak największą liczbę zawodników. I podobnie jak niektórzy jego poprzednicy, tłumaczy i stara się udowodnić, że buduje drużynę z myślą o nie wiadomo jak odległej przyszłości. Widać to już teraz, że niektórzy z tych powołanych zawodników nie przebiją się do pierwszej jedenastki - ani przed jesiennym mundialem, ani za rok, ani za lat pięć. Pierwsza reprezentacja to nie jest projekt długoterminowy, jak praca z młodzieżowymi drużynami. Tutaj liczy się tu i teraz, trzeba powoływać piłkarzy najlepszych w danym momencie, a nie wykorzystywać okazję, by powołaniem wyciągnąć za uszy jednego czy drugiego zawodnika, który w formie nie jest, albo załatwiać sprawy obywatelstwa. To nie rolą selekcjonera jest jazda do USA i namawianie nastoletniego chłopaka do przyjazdu na kadrę pierwszej drużyny. Można wręcz odnieść wrażenie, że selekcjonerowi wydaje się, że chwycił pana Boga za nogi i teraz chce się podzielić tym entuzjazmem i szczęściem ze zbyt liczną grupą osób - piłkarzami starszymi i tymi, z którymi pracował w młodzieżówce. Zgrabnie tłumaczy swoje decyzje, ale rozjechało mu się najważniejsze - wybranie najlepszej i wąskiej grupy piłkarzy, wypracowanie strategii oraz popracowanie nad zgraniem tychże zawodników. Niestety, pod tym względem, od kilku meczów jest coraz gorzej, a w środę to już był kompletny blamaż. Polska ma większy potencjał niż 1-6 z Belgią Z naszym potencjałem, dobrą strategią i pełnym zaangażowaniem jesteśmy w stanie powalczyć z Belgami o dobry wynik. Na pewno nie jesteśmy tak słabi, żeby zbierać taki łomot, jaki sprawili nam Kevin de Bruyne i spółka. Ale kiedy przeciwko drugiej w rankingu FIFA drużynie wystawiamy czterech zawodników, którzy są mocni w ofensywie, ale nie radzą sobie w defensywie, to się tak właśnie kończy. Można się pomylić, można korygować skład, ale nie jest tak, że jedyną opcją defensywną, którą widzi selekcjoner - jak to ujął na pomeczowej konferencji prasowej - jest kopanie po autach. Coś tu nie gra. Owszem, Belgowie przewyższają nas pod względem indywidualnego wyszkolenia, ale nie jest to przewaga na miarę porażki 1:6. Rozbili nas dlatego, że są trochę lepsi technicznie, ale przede wszystkim - tworzą zgraną drużynę. To zgranie, wzajemne zrozumienie pozwala im pokazać wszystkie swoje atuty. My, w chaosie, który zafundował nam Czesław Michniewicz, wszystkie atuty straciliśmy. Mam nadzieję, że wynik meczu z Holandią nie nawiąże do żartów, które pojawiły się w sieci po środowym spotkaniu (np. "kiedy drugi set") i nie będzie kolejnym spotkaniem przegranym wynikiem tenisowym....