Odrzucam argument, że mecz z Bośnią i Hercegowiną nam się ułożył ze względu na czerwoną kartkę dla jednego z rywali, bo to my ten mecz od początku sobie układaliśmy. Wyszliśmy z nastawieniem, z jakim powinniśmy wychodzić w meczach z teoretycznie słabszymi przeciwnikami, na własnym boisku. Czerwona kartka nie była kaprysem arbitra, a konsekwencją naszej akcji i klasy Roberta Lewandowskiego, który wychodził na czystą pozycję. Już po kilku minutach od tego wydarzenia widać było, że nasi piłkarze poczuli krew i mają jeden cel: dobić rywala. To, co sprawiło mi największą radość, to postawa kilku naszych zawodników, konkretnie trzech. Mam na myśli trzy nazwiska: Jacka Góralskiego, Karola Linettego i Mateusza Klicha. O tym, że pierwszy z nich jest niedoceniany przekonaliśmy się już pod koniec eliminacji do Euro 2020. W środę "Góral" zrobił krok naprzód - był nie tylko skuteczny w destrukcji (to cecha, którą przypisuje mu się najczęściej), ale bardzo dobrze radził sobie w akcjach ofensywnych. Biegał od jednego pola karnego do drugiego. W pomeczowym studiu pozwoliłem sobie nazwać go nawet N'Góral Kante, bo momentami przypominał zawodnika Chelsea. Porównanie na wyrost, bo nasz reprezentant ma pewne ograniczenia, które trudno będzie mu pokonać, ale w tym co potrafi, był do bólu efektywny. A to, co potrafi, to prostota rozwiązań - nie holuje piłki, nie przekłada jej zgrabnie z jednej nogi na drugą, nie drybluje i nie popisuje się efektownymi sztuczkami, ale wybiera najprostszą drogę - co ważne - drogę w kierunku bramki rywala. To był właśnie kierunek, który obrała drużyna Jerzego Brzęczka w środę. Do przodu grał Góralski, do przodu grał też inny zawodnik: Karol Linetty. Chyba po raz pierwszy w karierze zagrał w drużynie narodowej tak, jak wszyscy od niego oczekujemy. O tym, że ten chłopak ma talent wiemy od dawna, ale też wiemy, że jego reprezentacyjna kariera szła w zupełnie złą stroną. Do środy był w tej kadrze zawodnikiem-duchem, schowanym w cieniu innych, jeśli obecnym, to tylko wśród rezerwowych.