Z mieszanymi uczuciami wyszedłem ze studia po pierwszym od pięciu lat wieczorze z europejskimi pucharami, w którym wzięła udział polska drużyna. Na dzień dobry w pierwszej kolejce fazy grupowej Lech Poznań zmierzył się z teoretycznie najsilniejszą drużyną w swojej grupie. Gdyby patrzeć na sam wynik nie znając przebiegu spotkania, można by rzec: wstydu nie ma, porażka z takim rywalem była pewna. Ale patrząc na występ Lecha trzeba powiedzieć, że pozostał spory niedosyt. Z jednej strony zrywałem się z krzesła po efektownych, szybkich ofensywnych akcjach "Kolejorza". Było w grze poznańskiej drużyny dużo polotu, wiele płynnych akcji. To samo, co oglądaliśmy w spotkaniach w rundach wstępnych. Z drugiej strony trudno cieszyć się z porażki 2-4. I to porażki, która była do uniknięcia, gdyby tylko nie fatalne błędy niektórych piłkarzy. Tak, piłka nożna to gra błędów, ale co innego, gdy rywal gra tak, że jest poza zasięgiem. Co innego, gdy nawiązujesz walkę, ale co jakiś czas popełniasz klopsy. Ale przejdźmy do konkretów. Najbardziej zawiedli najstarsi zawodnicy, którzy z założenia w takich spotkaniach powinni być podporą dla swoich o wiele młodszych kolegów. Gdy doszło do rywalizacji z tak wymagającym rywalem, nagle w cień schowali się Pedro Tiba (32 lata), Dani Ramirez (28 lat), czy Djordje Crnomarkovic (27 lat). To oni zaciągnęli w tym meczu ręczny hamulec. Błędy tego ostatniego były najbardziej widoczne, bo kosztowały poznaniaków utratę tak wielu goli. Tiba i Ramirez powinni jednak równie mocno posypać głowę popiołem. Lech w eliminacjach zachwycił nas nietypowym dla polskich drużyn ofensywnym stylem. Można nawet powiedzieć, że przełamał pewną normę, regułę, która powtarzała i wciąż powtarza się w grze polskich drużyn walczących o awans do europejskich rozgrywek - czyli maksymalne asekuranctwo, liczenie na łut szczęścia będąc schowanym za podwójną gardą, a potem tłumaczenie, że przecież porażka była minimalna. Lech postanowił wejść do Europy z kopem, który wyłamał drzwi razem z futryną. Wicemistrzowie Polski najwyraźniej postanowili, że pozostaną wierni tej filozofii w fazie grupowej. Dzięki temu weszli na taki poziom, że nie wstydzimy się za ich grę. Wręcz przeciwnie - ciężką pracują na poprawę reputacji polskiej szkoły futbolu w Europie i dają nam powody do dumy i radości. Jest to nowoczesny, ofensywny styl. Lech wyszedł na mecz z Benficą i momentami przypominał Ajax we wtorkowym starciu z Liverpoolem. A ponieważ tę swoją pozycję i filozofię w Europie już nieco ugruntował, trzeba od tej drużyny wymagać więcej. Nie można tej reputacji rozmieniać na drobne takimi błędami, jakie popełnił także trener Dariusz Żuraw. Tak, tak - trener Żuraw. Niezrozumiałe było dla mnie zdjęcie z boiska Mikaela Ishaka (strzelec dwóch bramek!). Zastępujący go Nika Katcharava nie miał prawa zmarnować tak świetnej okazji na wyrównanie na 3-3. Nie rozumiem, dlaczego do końca na boisku trzymany był Crnomarkovic, który nie dość, że popełniał błędy, to jeszcze słaniał się na nogach, a potem nawet padł, bo łapały go skurcze. Być może jedno (błędy) wynikało z drugiego (zmęczenia). Nie wiem dlaczego tak wcześnie (67 minuta) zszedł Jakub Kamiński, który w drugiej połowie zaczął się rozkręcać i odważnie atakować. Być może się czepiam, ale nie przyjmuję tłumaczenia, że Benfica była w czwartkowy wieczór poza zasięgiem, ponieważ trener mógł pomóc drużynie zmianami. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że w Lechu największą nadzieja jest w tych młodych i nieokrzesanych. Ale oni uczą się i dorastają błyskawicznie. I dlatego trzeba im dawać jak najwięcej okazji do nauki. Jeśli ci starsi potrafią być kozakami tylko w Ekstraklasie, to niech grają tylko w Ekstraklasie. Niech mecze w Lidze Europy oglądają z ławki, albo trybun. Też nasuwa mi się druga refleksja: szkoda, że za Katcharavę nie można było wystawić Jóźwiaka, a i Gumny bardzo przydabły się w obronie... Dariusz Dziekanowski