Przeglądając pomeczowe teksty w mediach natknąłem się na tytuł: "Maresca chwali kibiców Legii". Tak, tutaj nie ma wątpliwości, od dawna fani drużyny z Łazienkowskiej prezentują topowy europejski poziom. To kibicowanie na poziomie nie Ligi Konferencji, a Ligi Mistrzów. Co do tego, że stadion na mecz z Chelsea zapełni się do ostatniego krzesła, wiadomo było od dawna, ale mobilizacja i siła dopingu była wyjątkowa. Wielu kibiców wyciąga telefony i nagrywa momenty, w których Żyleta prezentuje przygotowane oprawy. Ale jako byłemu piłkarzowi warszawskiej drużyny, trudno jest mi pogodzić się z tym, że najciekawszym momentem meczu jest ten, kiedy kibice rozwijają sektorówki, albo odpalają race. Niestety, rozbieżność między tym, co dzieje się na trybunach i na boisku jest coraz większa. Przewaga kibiców nad piłkarzami jest mniej więcej taka, jak dysproporcja w piłkarskiej klasie obu drużyn, które zmierzyły się w czwartkowy wieczór w Warszawie. Legia - Chelsea 0:3 w Lidze Konferencji. Efekt różnicy w wartości rynkowej Wiadomo, każdy sympatyk Legii łudził się przed tym spotkaniem, że może przy szczelnej obronie, odrobinie szczęścia i dzięki niepełnemu zaangażowaniu rywali uda się osiągnąć jakiś przyzwoity wynik. Ale już po kilkudziesięciu minutach trzeba było się tych złudzeń pozbyć - dla piłkarzy Legii problemem stało się wyjście z piłką z własnej połowy. Wiadomo było, że bramki dla grających w chodzonego londyńczyków i tak są tylko kwestią czasu. Często porównujemy finansową wartość drużyn i poszczególnych zawodników, ale nie zawsze różnica przekłada się na to, co dzieje się na boisku. Nie jest niczym niespotykanym, że drużyna, która teoretycznie nie ma żadnych szans z potężniejszym rywalem, urywa mu punkty. Bo trener tej słabszej drużyny miał jakiś plan na mecz, bo piłkarze byli podwójnie zmotywowani, a ci teoretycznie lepsi nie dali z siebie tyle, na ile ich stać. W meczu Legii z Chelsea różnica w rynkowej wartości zawodników niestety całkowicie potwierdziła się na boisku. Z warunków, które potrzebne są do zniwelowania teoretycznej różnicy, spełniony był tylko jeden: podopiecznym Enzo Mareski nie bardzo się chciało, grali na drugim, może trzecim biegu. Tyle że trener Legii Goncaio Feio nie miał pomysłu na ten mecz, trudno też było zauważyć jakąś nadzwyczajną determinację w poczynaniach jego zawodników. Przez cały mecz ze strony legionistów przewijał się podobny motyw: Kacper Tobiasz zagrywa do bocznego obrońcy (Pawła Wszołka lub Rubena Vinagre), ten gra wzdłuż linii do bocznego pomocnika (lub jak kto woli skrzydłowego), a on czując na karku oddech rywala traci piłkę, bo nie ma pomysłu jak go przechytrzyć. Ile razy można powtarzać schemat, który nic nie daje? Ewidentnie nie było w planie trenera, ani też w zawodników nie było wiary, że można coś wywalczyć. Wstydliwym jest, że na tym etapie rozgrywek (ćwierćfinał) różnica klas między rywalizującymi drużynami jest tak ogromna. Po drodze do tej fazy Legii udało się raz pokonać klasowego rywala - Real Betis. Było to wczesną jesienią ubiegłego roku. Sześć miesięcy później widzimy, że Legia zrobiła nie jeden, a dwa kroki w tył. Latem zespół czeka przebudowa. Problemem klubu, a szczególnie nowego dyrektora sportowego Michała Żewłakowa, jest to, że w drużynie nie ma potencjału sprzedażowego. Nie ma zawodnika, za którego można dostać jakieś sensowne pieniądze i być może trzeba będzie tylko oszczędzać schodząc z pensji niepotrzebnych piłkarzy. A przy tym niezbędne będzie ściągnięcie kilku klasowych zawodników.