Nasuwają się bowiem pewne analogie - Kiwior przenosi się do ekipy walczącej w Anglii o mistrzowski tytuł (wtedy Leicester City już było mistrzem), trafia tam po dużym turnieju, w którym niespodziewanie sporo grał (wtedy Kapustka grał w reprezentacji podczas EURO 2016 i strzelił nawet gola). Niektórzy prognozują, że urodzony w Tychach zawodnik w najlepszym wypadku pójdzie w ślady Krystiana Bielika i wyląduje gdzieś na zapleczu angielskiej ekstraklasy (mam nadzieję, że Bielik nie powiedział jeszcze ostatniego słowa). Dariusz Dziekanowski: W przypadku Kiwiora jestem większym optymistą W tym przypadku jestem większym optymistą. Mimo, że od transferu Bartosza Kapustki minęło już 6,5 roku, mimo galopującej nawet w Wielkiej Brytanii inflacji, 20 mln funtów to wciąż kwota znacząca. Takich pieniędzy, na zasadzie: może się uda, a jak nie, to niewiele ryzykujemy, nie wydaje się obecnie nawet w Premier League, zwłaszcza w Arsenalu. Londyński klub słynie z tego, że inwestuje w młodych, obiecujących, ale nie do końca jeszcze ukształtowanych piłkarzy i daje im szansę gry. Ta filozofia odżyła pod wodzą Mikela Artety - niegdyś kapitana Kanonierów (gdy drużynę prowadził Arsene Wenger). Błędów transferowych w ostatnich latach jest w Londynie coraz mniej, zaś znacznie więcej jest zawodników, którzy w Arsenalu się wybijają. Wierzę, że skauci londyńskiego klubu w przypadku Kiwiora odrobili pracę domową i widzą w nim potencjał. Po transferze i nieudanej przygodzie Kapustki w Anglii nie brakowało również opinii, że wychowanek Tarnovii niepotrzebnie od razu skakał na tak głęboką wodę, że mógł wybrać słabszy klub i tam nabrać doświadczenia. Dziś podobne głosy pojawiają się w sprawie Jakuba Kiwiora. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że ten zawodnik ma za sobą kilkadziesiąt meczów we Włoszech. Nie wątpię, że właśnie to wpłynęło na tak wysoką cenę, jaką zapłacili Anglicy, bowiem jest to ogromny kapitał i doświadczenie. Nie jest to zatem tak wielki skok, jak przenosiny z Ekstraklasy. To była po prostu szansa, z której nie można było nie skorzystać. Jedna rzecz, która mnie martwi, to fakt, że tak duże pieniądze przefrunęły nam nad głowami. "Nam" to znaczy któremuś z polskich klubów. Tymczasem jedyne pieniądze, które po tym transferze trafiły do Polski, to kilkanaście tysięcy euro, które przelał Anderlecht na konto GKS Tychy. To już nawet dwa słowackie kluby mogą się pochwalić znacznie okazalszymi kwotami - jeden z nich (FK Železiarne Podbrezova) sprzedał go innemu (Żilinie) za ponad 200 tysięcy euro, po czym ten drugi dwa lata później dostał za niego dziesięć razy więcej od Włochów. Można zadać sobie pytanie, czy gdyby Jakub Kiwior został w Polsce dziś byłby piłkarzem Kanonierów? I nikt na to pytanie nie jest w stanie odpowiedzieć. Niewątpliwie nie jest to typowa sytuacja, kiedy naszych piłkarzy promują kluby ze Słowacji. A przecież tak było w przypadku Kiwiora, który w dorosłą piłkę wszedł w lidze naszych południowych sąsiadów. Zazwyczaj to Polska bywała trampoliną dla Słowaków. W mediach podkreśla się fakt, że żaden z polskich obrońców nie kosztował tak dużo. Mnie szkoda, że z profitu cieszą się we Włoszech, a nam pozostaje jedynie satysfakcja, że kolejny Polak trafił do silnego, zagranicznego klubu.