Wiem, piszę te w słowa w momencie, kiedy w mediach wciąż przetacza się burza po środowym spotkaniu półfinałowym Anglików z Duńczykami. I wielu kibiców ma poczucie, że gospodarze środowego spotkania (i jednocześnie niedzielnego finału) zostali doholowani do tego najważniejszego spotkania przez sędziów. Większość postronnych kibiców trzymała w tym meczu kciuki za ekipę Kaspera Hjulmanda. Wszyscy chcieli pięknego zakończenia historii po wypadku Christiana Eriksena. Gdyby w tak trudnym momencie Duńczycy dźwignęli się i w najbliższą niedzielę wznieśli puchar za zwycięstwo w turnieju, mielibyśmy gotowy scenariusz filmowy. I to taki z wyciskającym łzy z happy endem. Nie dziwię się rozgoryczeniu duńskiego selekcjonera, piłkarzy oraz tamtejszych kibiców. Zgadzam się nawet z tym, że arbiter spotkania Danny Makkelie nie musiał, a nawet nie powinien dyktować rzutu karnego dla Anglików w sytuacji, gdy w polu karnym padł na ziemię Raheem Sterling. Angielski piłkarz nie zanurkował w sposób perfidny, jak to czasem robią piłkarze włoscy, ale umiejętnie wykorzystał nadarzającą się okazję. Gdybyśmy rozważali wszystkie kontrowersyjne sytuacje w tym meczu, to doszlibyśmy do wniosku, że suma pomyłek...równa się zero. Bo muszę przyznać, że byłem mocno zaskoczony, kiedy wcześniej po starciu Harry'ego Kane z jednym z Duńczyków w szesnastce arbiter nakazał wznowić grę gościom. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że błędy arbitrów nie zerują się w ten sposób, ale uważam, że w tym spotkaniu Anglicy byli lepszą drużyną. Żal mi Duńczyków, ja też uległem emocjom i po cichu liczyłem, że dadzą radę, ale w środę sportowo się nie obronili i nie mogą mieć poczucia, że zostali ograbieni. Jak to się ma do Włochów, którzy też znaleźli się w finale, a w starciu z Hiszpanami byli zespołem gorszym? Różnica jest taka, że podopieczni Luisa Enrique nie mogą mieć pretensji do arbitra, po prostu - w przeciwieństwie do Anglików - nie wykorzystali swojej przewagi. Taki niestety jest futbol - nie zawsze wygrywa lepszy. Daleki jestem od spiskowych teorii, że Anglikom pomagają teraz ściany, bo większość meczów grają u siebie, przy ogromnej przewadze własnych fanów i jeszcze sprzyjają im sędziowie. O tym, że finałowa faza będzie rozgrywana na Wembley było wiadomo dawno. Nie podlega za to żadnej wątpliwości, że - mimo niezwykle wysokiego poziomu sportowego mistrzostw - formuła (mecze w różnych miastach rozsianych po całej Europie) kompletnie się nie sprawdziła. Tym bardziej biorąc pod uwagę sytuację pandemiczną i restrykcje z nią związane. To był i jest, tylko i wyłącznie, turniej dla kibica, który zamierzał go oglądać w telewizorze. Bo nawet w państwach, które zostały gospodarzami kompletnie nie było czuć atmosfery święta europejskiego futbolu. Mam nadzieję, że to jednorazowy eksperyment, który nigdy więcej nie zostanie powtórzony. Wróćmy do niedzielnego finału. Anglia i Włochy, są to ekipy, które zrobiły na mnie największe wrażenie i już po fazie grupowej wskazywałem je jako faworytów turnieju. Uważam jednak, że Anglicy zachowali na ten finał większe rezerwy, mają wciąż pewien margines na poprawę gry i włączenie jeszcze wyższego biegu, podczas gdy Włosi są na końcu skali swoich możliwości. Wydaje mi się, że niedzielnym występem rozwieją wątpliwości czy do tego finału weszli głównymi czy kuchennymi drzwiami. Zobacz nasz codzienny program o Euro - Sprawdź! Nie możesz oglądać meczu? - Posłuchaj na żywo naszej relacji!