Nikogo nie zdziwi obecność w tym miejscu dwóch wielkich przegranych polskiej piłki - Igora Sypniewskiego i Dawida Janczyka. Piłkarz nie ma w życiu łatwo, wielu rzeczy mu nie wolno, wszędzie patrzą ci na ręce, a są i tacy, którzy zwyczajnie czekają na twoje potknięcie. Bo to by była sensacja. A sensacja sprzedaje się lepiej niż sukces. Tak więc uchwycenie piłkarza z trunkiem w dłoni, przyuważenie go w stanie dalekim od trzeźwości to marzenie niejednego dziennikarza. To jak przyłapać go na dopingu. Bo mimo, że "wszystko jest dla ludzi", to jednak nie dla każdego, nie dla piłkarza. Świat nasz tak już jest ukształtowany, że zawsze znajdzie się druga strona medalu. Możemy zatem odwrócić sytuację i stwierdzić, że piłkarz to zawód, a nie przychodzisz pod wpływem albo na kacu do pracy. Zwłaszcza, że zarabiasz o wiele więcej niż średnia krajowa. Zawód piłkarza to trochę taki higher level, nie dla każdego dostępny i wymagający poświęceń. Bo jeśli zarabiasz naprawdę duże pieniądze, to ludzie oczekują po tobie więcej i wydaje się, że mają do tego prawo. Bo grasz właśnie dla nich, grasz dla kibiców. Problem pojawia się, gdy na ten higher level trafiają czasem ludzie z mentalnością chłopaka z podwórka, którym "nic co ludzkie nie jest obce". Wydaje się, że tak właśnie było z Sypniewskim, podobnie z Janczykiem. Jeden przebojem wdarł się do Panathinaikosu, gdzie grał przeciw najlepszym, drugi zamienił Sandecję na Legię, by w końcu trafić do moskiewskiego CSKA. Duże wyzwanie i duże pieniądze. Tymczasem głowa pozostaje ta sama. Dalsze losy Sypniewskiego i Janczyka znamy, toczyły się nawet podobnie. Do obydwu kluby wyciągały pomocną dłoń i obaj pomoc odrzucili. Co ich odróżnia, to samoświadomość - Sypniewski wydaje szczerą do bólu autobiografię wzorem "Spalonego" Andrzeja Iwana, zaś Janczyk uparcie twierdzi, że nie ma żadnego problemu. Bez względu na to, gdzie leży prawda, faktem jest, że losy tych dwóch nadziei polskiego futbolu mogły potoczyć się zupełnie inaczej, tymczasem zanotowaliśmy niemałą stratę dla rodzimej piłki. Przykładem wręcz wzorcowym jest Marek Saganowski, choć jemu niewiele można akurat zarzucić, bo wielką karierę pokrzyżował mu wypadek. W wieku lat 17 większość piłkarzy mecze reprezentacji ogląda w telewizji, marząc, by kiedyś im także było dane założyć koszulkę z orzełkiem na piersi. Saganowski był jednym z tych nielicznych, którzy swój debiut reprezentacyjny zaliczyli nie osiągnąwszy jeszcze pełnoletniości. Ten chłopak ma talent jakich mało - powtarzano nie tylko w Polsce. I to była święta prawda. Właśnie dlatego wychowanek ŁKS-u był obserwowany przez łowców talentów z najlepszych klubów w Europie, np. z Borussii Dortmund. Niestety, kaprys losu sprawił, że Saganowskiemu nie była pisana gra w żółto-czarnych barwach. W 1998 roku uległ poważnemu wypadkowi motocyklowemu. Szanse na powrót do piłki były znikome, mówiono, że będzie miał szczęście, jeśli uda się na powrót stanąć na nogi. Wiara i samozaparcie czynią jednak cuda. Choć z pewnością Saganowski nie powrócił do formy sprzed wypadku, to jednak wrócił do piłki i możemy patrzeć, jak w Legii wciąż jest przykładem dla młodych i dla kibiców. Pora na czasy mniej nam odległe, bo i obecnie mamy na naszym podwórku kilku chłopaków, którzy "zasługiwali na więcej". Choćby Maciek Korzym, który za młodu był naprawdę obiecującym juniorem. Najpierw była Legia, potem sławna afera z MŚ w Kanadzie i Pucharem Intertoto, w końcu Korona Kielce. I to były zdaje się najlepsze lata w karierze Korzyma, który w Kielcach był kapitanem i ulubieńcem kibiców. Wszystko byłoby dobrze, gdyby popularny "Korzeń" pozostał w stolicy województwa świętokrzyskiego, gdzie powoli stawał się ikoną klubu. Ale los chciał inaczej. Po czterech latach Korzym trafił do Podbeskidzia prowadzonego ówcześnie przez Leszka Ojrzyńskiego i zaczął grywać nieregularnie, często wchodził z ławki, a gdzieś w międzyczasie odnowiła się kontuzja. Wysoki kontrakt jako jedynego z drużyny też raczej nie przysparzał mu sympatii. Dlatego o Maćku Korzymie słyszymy coraz rzadziej, a szkoda, bo chłopak jest charakterny i mógłby dużo dobrego dać polskiej piłce. Przykłady takie moglibyśmy mnożyć. I zawsze czegoś w pewnym momencie zabrakło w przypadku każdego z wymienionych chłopaków, a także wielu innych. To boli tym bardziej, że jeszcze do niedawna gra reprezentacyjna Polski pozostawiała wiele do życzenia i przez lata potrzebowaliśmy takich właśnie młodych talentów. Ktoś powie, że znalazłby lepsze przykłady, a ja mu przytaknę. Bo takich chłopaków mamy w lidze pełno - co chwilę gasną kolejne polskie talenty, tworząc każdy z osobna własną, smutną Ikariadę. Czy można temu jednak jakoś zapobiec? Teraz na pewno jest łatwiej - piłkarze mogą zazwyczaj liczyć na wsparcie trenerów, zdecydowanej poprawie ulega także dostęp do psychologów sportu, bo i rośnie świadomość tego, że poza dbaniem o ciało, równie ważne jest zadbanie o własną psychikę. Z Zachodu moglibyśmy zaczerpnąć jeszcze jeden wzorzec. Wszyscy chyba pamiętamy wpadkę Daniela Ljuboi i Miroslava Radovicia, gdy zostali przyłapani na spożywaniu alkoholu w jednym z warszawskich klubów. Zawieszenie, kara finansowa - pewnie, zawsze to jakaś forma nagany, czasem skuteczna. Ale może i my jako sympatycy sportu moglibyśmy się w to zaangażować. Skoro w Anglii kibice mogą pijącego delikwenta wyprowadzić z klubu i odwieźć do domu, to czemu nie wprowadzić tej praktyki u nas? Przecież oni grają dla nas, więc i my - jeśli wymaga tego sytuacja - mamy prawo, by poczuwać się do sprowadzenia naszych idoli na dobrą drogę. Bo czasem wstyd dnia następnego może być bardziej pouczający niż kara pieniężna, zwłaszcza dla kogoś, kto tej kary zupełnie nie odczuje.