Tomasz Brożek, Interia: W minionym sezonie zostałeś wicemistrzem serii DTM Trophy. Mógłbyś na samym początku wyjaśnić, czym różni się ona od flagowej serii DTM? Jan Kisiel, kierowca wyścigowy: - Przede wszystkim samochodami. W serii DTM są one całe zbudowane z włókna węglowego, u nas dotyczy to tylko 25 procent części - przedniej maski oraz elementów błotnika. Nie mamy też takiej mocy w autach. Jeździmy w kategorii GT4. DTM to dla mnie samochody turystyczne rodem z Formuły 1 - najszybsze, co może być. DTM Trophy to absolutna nowość. W tym roku oglądaliśmy debiut tej serii w kalendarzu. Czy twoim zdaniem był to debiut udany? - To zdecydowanie bardzo ciekawa, fajna seria, w której startują różnorakie samochody: aston martin, toyota supra, mercedes amg, porsche cayman, na jednej rundzie był również ktm... Co przyjemne, ścigamy się "u stóp" najsłynniejszej serii wyścigowej z wieloletnią tradycją. W normalnych okolicznościach na tor przyjeżdża 10-20 tysięcy kibiców. W tym roku znaleźliśmy się jednak w wiadomej sytuacji. Szkoda, że nie było fanów. To niezwykle medialny puchar. W minionym sezonie w namiocie obok stacjonował Robert Kubica, często go odwiedzałem, rozmawialiśmy sobie. Oby seria DTM Trophy wciąż trwała, bo - jak wiemy - już wchodzi w życie elektryczny DTM i wszystko zmierza w tę stronę. Drugie miejsce w klasyfikacji generalnej to dla ciebie wykonanie założonego planu czy przekroczenie przedsezonowych oczekiwań? - Już w 2015 roku ścigałem się u boku DTM w serii Audi TT Cup i na koniec zdobyłem pierwsze miejsce. Czego się spodziewałem w tym roku? Mistrza. Bardzo chcieliśmy jechać po tytuł, dążymy do tego co sezon. W zeszłym roku byłem wicemistrzem Europy, choć miałem tyle samo punktów co zwycięzca. To była tragiczna sytuacja. W tym roku sięgnąłem po bezpieczne drugie miejsce. Pierwsze było poza zasięgiem. W zasadzie śmiało można przyznać ci pierwsze miejsce, jeśli chodzi o kategorię "reszta stawki". Triumfator cyklu Tim Heineman wydawał się bowiem nieosiągalny, jak gdyby rozgrywał własny sezon - i na jego koniec zgromadził pokaźną przewagę. Ty zdobyłeś 165 punktów, podczas gdy on 275. - Tak, rozgrywał swój sezon. My byliśmy w tym roku trochę pogubieni na oponach firmy Hankook. Samochód przez długi czas był bardzo, bardzo nadsterowny. Gdy ustabilizował się jego tył, pojawiały się problemy z podsterownością na wolnych zakrętach. Tim zasłużył sobie na tytuł, to na pewno. W kwalifikacjach zdobywał wysokie pozycje, więc nie musiał walczyć w największym "kotle" od trzeciego do siódmego miejsca. Poza tym jest bardzo w porządku, dobrze mi się z nim ścigało. Nie zdołałeś odnieść zwycięstwa w żadnym wyścigu, ale też nie spadłeś nigdy poniżej piątej lokaty. To świadczy o ogromnej regularności, a ta jest chyba podstawą w świecie motosportu? - Oczywiście. Podczas 18 lat ścigania niemal wszystkie serie, w których brałem udział, to puchary. Nie jestem kierowcą typu endurance. Już gdy byłem młodszy i wsiadłem do samochodu, od razu chciałem wygrywać, a to często kończy się kontaktem lub wyjazdem na żwir. To był sprytny sezon. Niestety, sypały się kary. W DTM i DTM Trophy byli ci sami sędziowie. My jednak byliśmy traktowani jako seria juniorska, więc byliśmy jeszcze bardziej pod ostrzałem głównego sędziego. To często skutkowało stratą wielu pozycji przy różnych zdarzeniach. Na Nuerburgringu dla przykładu spadłem z trzeciego miejsca na 14. Przyprawiło nam to dużo stresu na koniec sezonu. Ostatnia runda na Hockenheim była jednak szczęśliwa i udało się zdobyć wicemistrza nawet bez konieczności udziału w ostatnim wyścigu. Czego zabrakło, by w którymkolwiek z wyścigów stanąć na najwyższym stopniu podium? Można znaleźć jedną przyczynę? - Doskwierał nam przede wszystkim ograniczony budżet. To zablokowało nam możliwość odbywania testów przed daną rundą wyścigową. Automatycznie zostawały nam dwa półgodzinne treningi, podczas których trzeba jeszcze zjechać na korektę ciśnień i zmienić ewentualnie ustawienie skrzydła, co zabiera około 10 minut. Było więc bardzo mało jazdy. Więcej aktualności sportowych znajdziesz na sport.interia.pl Kliknij! Na trybunach były pustki, ale wielu polskich kibiców emocjonowało się występami Roberta Kubicy w serii DTM. Pan także cieszył się ich zainteresowaniem i wsparciem? - Śledziłem branżowe portale, na których czytałem, że dostarczam dużo emocji. O zainteresowanie kibiców było trudniej ze względu na puste trybuny. Bardzo chciałem, żeby się pojawili. Była bowiem wielka szansa, żeby wystartować z Robertem w zasadzie w jednej serii, bo na padoku staliśmy obok siebie. To na pewno byłoby bardzo medialne i pozwoliłoby pozyskać nowych sponsorów w Polsce. W tych czasach oczywiście wszystko odbywało się z internecie. Czytałem tam wiele, wiele ciepłych słów na swój temat. Były omawiane różne akcje, bo nie oszczędzaliśmy w tym roku samochodu, żeby naprawdę jechać na mistrza. Części i lusterka się sypały, a to zawsze przyjemnie się ogląda z perspektywy kibica. Wróćmy na chwilę do Roberta Kubicy. W czasie minionego sezonu istniała jakakolwiek współpraca między wami? Jak wyglądał wasz kontakt? - Rozmawialiśmy dużo o sędziach, bo Robert ma w tej kwestii wieloletnie doświadczenie. Mieliśmy mieć nawet duży, wspólny wywiad w ITR jako dwaj Polacy w serii, ale nie udało się go przeprowadzić, bo wylądowałem u sędziego, odbębniając jakąś karę i spóźniłem się 30 minut. Podczas tego wywiadu na pewno moglibyśmy oficjalnie więcej porozmawiać. Poza tym przed wyścigami życzyliśmy sobie powodzenia i dużo się śmialiśmy. On podchodzi do wyścigów z wielkim luzem. To jego pasja i zdecydowanie to potwierdzam. Wasza znajomość sięga jeszcze czasów jazdy w gokartach? - Tak. W zasadzie ja zaczynałem wtedy, gdy on kończył.