11 lat temu Borussia Dortmund z trójką Polaków w składzie była o krok od odpadnięcia z Ligi Mistrzów. Rozpaczliwie goniła wynik w ćwierćfinałowym rewanżu z Malagą, choć gdy na zegarze wybijała 90 minuta potrzebowała dwóch goli, by awansować do półfinału. Stadion Signal Iduna Park eksplodował, gdy w doliczonym czasie Marco Reus i Felipe Santana strzelali gole, dające BVB awans do kolejnej rundy. Obiekt ogarnęło szaleństwo. A razem z nim szalała oglądająca to starcie Europa. "Cud w Dortmundzie!", "Mecz marzeń", "Kosmiczna podróż Borussii!" - krzyczały nagłówki gazet. I nieważne, że decydująca bramka Santany nie powinna w ogóle zostać uznana. Ten mecz, ze względu na niebywałą dramaturgię, do dziś siedzi w pamięci piłkarskich fanów. Stał się jednym z symboli dortmundzkiej ekipy Juergena Kloppa. Borussia przez ponad dekadę pozostawała ostatnią drużyną, której udało się strącić Bayern Monachium z tronu w Bundeslidze. Aż przyszedł czas Bayeru Leverkusen. Dortmund miał swoją Malagę. Leverkusen ma taki cały sezon. Co czwarty mecz uratowany w doliczonym czasie Choć trudno w to uwierzyć, w 12 z 49 dotychczasowych spotkań Bayer Leverkusen zdobywał bramki w samej końcówce spotkań, zmieniając wynik z przegranej na remis lub z remisu na wygraną. To oznacza, że Bayer takimi końcówkami, jak wczoraj przeciwko Romie, kończy średnio co czwarte spotkanie! To coś, co nie mieści się w głowie. I trudno jakkolwiek racjonalnie to tłumaczyć. Taka seria wymyka się definicji szczęścia, ale wymyka się też twierdzeniu, ze to wszystko zasługa jedynie wybitnego mentalu i umiejętności drużyny Xabiego. Przy wyniku na styku, gdy druga z drużyn też staje na rzęsach, by osiągnąć korzystny rezultat, do zdobycia bramki na swoją korzyść, potrzeba zazwyczaj kombinacji właśnie tych rzeczy - niezłomnej wiary, umiejętności, zimnej krwi, formy dnia, ale i szczęścia. Taka kombinacja w kluczowych chwilach może przydarzyć się trzy, może nawet cztery razy w sezonie. Ale dwanaście? W grę wchodzi chyba tylko podpisanie paktu z diabłem. Jesień pod tym względem była zresztą dość spokojna. Leverkusen w ostatnich minutach wyrwało remis z Bayernem i wygraną w nic nie znaczącym już meczu z Karabachem, poza tym punktując dość spokojnie. Ale gdy wiosna zaczęła się od wygranej z Augsburgiem po bramce Exequiela Palaciosa w 94. minucie, Bayerowi najwidoczniej się spodobało. I powtarza to blisko w co drugim meczu. Bayer rozegrał w tym roku kalendarzowym 24 spotkania. Nie przegrał żadnego z nich. Wynik ratował w końcówkach 10 razy. Prześledźmy ten sezon zresztą po kolei: 15 września 2023 - gol Palaciosa w 94. minucie daje remis 2:2 z Bayernem Monachium, 9 listopada 2023 - gol Boniface’a w 94. minucie daje wygraną 1:0 z Karabachem w Lidze Europy, 13 stycznia 2024 - gol Palaciosa w 94. minucie daje wygraną 1:0 z Augsburgiem, 20 stycznia 2024 - gol Hincapie w 91. minucie daje wygraną 3:2 z Lipskiem, 6 lutego 2024 - gol Taha w 90. minucie daje wygraną 3:2 ze Stuttgartem w ćwierćfinale Pucharu Niemiec, 7 marca 2024 - gol Schicka w 92. minucie daje remis 2:2 z Karabachem w 1/8 finału LE, 14 marca 2024 - gole Schicka w 93. i 97. minucie dają wygraną 3:2 z Karabachem w 1/8 finału LE, 30 marca 2024 - gole Andricha w 88. min i Schicka w 91. minucie dają wygraną 2:1 z Hoffenheim, 18 kwietnia 2024 - gol Frimponga w 89. minucie daje remis 1:1 z West Hamem w ćwierćfinale LE, 21 kwietnia 2024 - gol Stanisicia z 97. minuty daje remis 1:1 z Borussią Dortmund, 27 kwietnia - gol Andricha z 96. minuty daje remis 2:2 ze Stuttgartem, 9 maja 2024 - gol Stanisicia z 97. minuty daje remis 2:2 z Romą w półfinale LE. Niepozorny wielki bohater. Josip Stanisić Czwartkowym bohaterem kolejny raz został Josip Stanisić. Postać tak niepozorna, nieoczywista, upychana w cień, bo i faktycznie nie rzucają się w oczy przy pierwszym spojrzeniu. W drużynie, w której błyszczy Wirtz, w której latają iskry od błyskawicznych sprintów Frimonga i Telli, w której Grimaldo lewą nogą wiąże krawaty, a Xhaka rozstawia po kątach środek pola rywala, łatwo przeoczyć chudego Chorwata, który mimo 24 lat, wciąż czasem wydaje się chłopakiem, który tylko na chwilę wystawił głowę z drugiej drużyny Bayernu Monachium. Zwłaszcza, że przecież nawet w formacji defensywnej na początku obserwatorów zachwycał Odilon Kossounou, a z czasem do głosu doszli też Jonathan Tah, podstawowy dziś stoper niemieckiej reprezentacji i potężnie wyglądający Edmond Tapsoba i Pierro Hincapie. Nastoletnia sylwetka i chłopięca twarz oraz mało efektowny, choć bardzo skuteczny, styl gry sprawiają, że Stanisicia łatwo jest zlekceważyć. Zepchnąć na margines. Latem zrobił to Bayern Monachium. Choć jeszcze w marcu, pod koniec kadencji Juliana Nagelsmanna, Stanisić schował do kieszeni Kyliana Mbappe, unieszkodliwiając Francuza w walce o ćwierćfinał Ligi Mistrzów. Chorwat został rzucony na głęboką wodę, ale nie tylko nie zawiódł. Był wspaniały, zneutralizował Mbappe, grającego w ataku razem z Leo Messim. To sprawiło, że Bayern gładko wygrał 2:0 i wyeliminował paryżan już w 1/8 finału. W krótkim czasie po tym triumfie Bayern zrezygnował najpierw z Nagelsmanna, a później także ze Stanisicia. Choć przecież historia obsady prawej obrony w Bawarii jest o wiele lepsza! Sprowadzanie jej do rezygnacji ze Stanisicia byłoby niedopowiedzeniem. Chaotyczny jak Bayernu Monachium Latem w Monachium było do dyspozycji czterech prawych defensorów - Benjamin Pavard, Noussair Mazraoui, Bouna Sarr i właśnie Stanisić. Uznano, że to za dużo, więc Stanisić szybko powędrował na wypożyczenie do Leverkusen. W ostatnich dniach okienka transferowego swego dopiął też Pavard, finalizując odejście do Interu Mediolan. Chęć transferu zgłaszał od dawna. Bawarczycy zapomnieli chyba, że Sarr nieprzesadnie potrafi grać w piłkę, ale to i tak nie miało znaczenia - były piłkarzy Marsylii zerwał więzadła krzyżowe w kolanie i wypadł na długie miesiące. Kontuzje trapiły też Mazraouiego, wobec czego jesienią na prawej obronie musiał awaryjnie grać Konrad Laimer. Środkowy pomocnik. W przypływie paniki zimą wydano 30 mln euro, by sprowadzić z Galatasaray Sachę Boeya, ale ten... zagrał dwa mecze (i to nie na swojej pozycji!), po czym wypadł z kontuzją do końca sezonu. W ostateczności przesunięto tam więc Joshuę Kimmicha, a Mazraoui, po powrocie do zdrowia, zaczął grać na lewej stronie. Lewy obrońca Raphael Guerreiro zastępował z kolei Kimmicha w środku pola, albo był ustawiany na skrzydle. Bawarski chaos, pomieszanie z poplątaniem. Sacha who? Słodka zemsta Josipa Stanisicia Mało? No to przejdźmy do 10 lutego tego roku. Za nami 20 kolejek Bundesligi, Leverkusen co prawda prowadzi w tabeli, ale ma tylko dwa punkty przewagi nad Bayernem Monachium. Bezpośrednie starcie miało gigantyczną stawkę. W razie wygranej Bawarczyków, to oni objęliby prowadzenie w Bundeslidze. I wszystko byłoby jeszcze możliwe. Stanisić zaczął mecz w wyjściowym składzie, a naprzeciw niego Thomas Tuchel w przypływie trenerskiej brawury wystawił nowo pozyskanego Boeya, nic nie robiąc sobie z tego, że nie jest to lewy obrońca. Już w 18. minucie Stanisić wykorzystał jego złe ustawienie, dając prowadzenie Leverkusen. Ten gol zapoczątkował ostateczny rozpad Bayernu. Z Leverkusen przegrali 0-3 i nie podnieśli się do końca sezonu. W lidze było już tylko gorzej, a ostatecznie Bayer tytuł zapewnił sobie na kilka kolejek przed końcem. Bawarczycy nie są nawet pewni wicemistrzostwa. A Stanisić? W ostatnim czasie jest prawdziwym amuletem Bayeru. W ostatniej akcji z Romą zagrał, jakbyśmy mieli do czynienia z nową wersją Arjena Robbena. Na pełnej szybkości wbiegł w pole karne, ze stoickim spokojem "posadził" obrońcę i pewnie posłał piłkę lewą nogą w dalszy narożnik bramki. Była 97. minuta, a na szali leżał rekord wszech czasów europejskiej piłki. Niespełna dwa tygodnie wcześniej na zegarze znów dobiegała siódma minuta doliczonego czasu gry, gdy Stanisić zdobył bramkę na 1:1 z Borussią Dortmund. Trzy dni wcześniej asystował przy golu Frimponga, dającego remis z West Hamem. Wcześnie, bo już w 89. minucie. W innych meczach jego wejście zwiastowało odwrócenie losów meczu. Z Karabachem dwukrotnie wchodził na boisko przy stanie 1:2, raz na 9, raz na 11 minut. Za pierwszym razem Bayer zremisował 2:2, za drugim wygrał 3:2. Z Hoffenheim Stanisić wszedł w 86. min przy stanie 0:1, Bayer wygrał 2:1. Ze Stuttgartem wszedł minutę przed końcem, z 1:2 zrobiło się 2:2. A przecież Chorwat był na boisku także, gdy Bayer odwracał losy spotkań z Augsburgiem, Lipskiem, czy grupowym starciu z Karabachem. Stanisić był na placu gry w 11 z 12 momentów, kiedy Bayer odwracał losy meczów. Kilkukrotnie przyczynił się do tego bezpośrednio. Romeo i Julia, ale to Bayer i Josip Jakby tego było mało, wygląda na to, że Stanisić nie chce po sezonie wracać z wypożyczenia do Bayernu, czując się tam niesprawiedliwie potraktowany. A Bayern może i sprzedałby Chorwata, z tym, że wszędzie, tylko nie do Leverkusen. A pozostanie na BayArenie byłoby naturalnym marzeniem 24-latka. - Sytuacja jest taka, że muszę wracać, ale... - urwał w marcu Stanisić, wymownie zawieszając głos. - W piłce nożnej nigdy nic nie wiadomo. Sprawy toczą się szybko. Jednego dnia jestem tam, drugiego znowu mnie nie ma. Zobaczymy - powiedział jedynie. Ale zapisy w kontraktach są nieubłagane. Piłkarz latem będzie musiał wrócić do Monachium. Bayern nie będzie chciał wzmacniać ligowego rywala, ale też nie może zagwarantować, że Stanisić będzie miał pewne miejsce w składzie Bawarczyków po powrocie z wypożyczenia. Na tej pozycji Kimmich będzie grał w reprezentacji podczas Euro, ważne kontrakty dalej będą mieli Mazraoui i Boey. Sytuacji nie ułatwia też fakt, że Bayern wciąż nie ma trenera na nowy sezon. Sytuacja Chorwata przed przyszłym sezonem jest patowa. On chciałby zostać w Leverkusen, Leverkusen chciałoby jego pozostania. Na przeszkodzie stoi Bayern, jak w szekspirowskiej sztuce rozdzielając dwójkę kochanków od zakazanej miłości. Czy zrobiliby to w deszczowy wieczór na Vonovia Ruhrstadion? Końcówka sezonu to dla Bayeru dwa wielkie pucharowe finały, a przed nimi dwa ligowe mecze, w których jedynie może stracić. W niedzielę zagra w Bochum na Vonovia Ruhrstadion. To tam ekipa Alonso, już ponad rok temu przegrała po raz ostatni. Byłoby klamrą, ale też ironią losu, gdyby ten klub pełen piłkarskich robotników domknął koła, kończąc serię Bayeru i to dokładnie po tym, jak ci pobili europejski rekord wszech czasów. Zwłaszcza, że Bochum łatwym rywalem może wydawać się tylko na pierwszy rzut oka. To drużyna, która za wszelką cenę musi wygrać, by uniknąć spadku. To drużyna, której forma w ostatnim czasie wyraźnie zwyżkuje - wygrała dwa ostatnie mecze, strzelając trzy gole Hoffenheim i cztery Unionowi. Wreszcie - Bochum u siebie jest (to nie frazes) naprawdę groźnie. Przekonał się o tym Bayern, przegrywając 2:3. Przekonała się Borussia Dortmund, remisując 1:1. To też drużyna na wskroś robotnicza, harująca, w której ciężka praca znaczy więcej niż techniczne fajerwerki. Drużyna skazywana na pożarcie, drużyna koszmarnie po prostu niepozorna - nomen omen, jak Josip Stanisić. Dlatego też Bayer będzie musiał się mieć na baczności. Finały z Atalantą i Kaiserslautern mogą dać im trofea. W meczach z Bochum i Augsburgiem (w ostatniej kolejce) nie mogą już wygrać niczego. Mogą tylko stracić, przerwać niesamowity rekord. Ale nie przegrają, prawda? To w końcu Bayer Neverloosen. Jeśli ta sztuka im się uda, zakończą sezon z trzema trofeami i 53 meczami bez porażki. A kolejny mogą rozpocząć w Warszawie, od starcia o Superpuchar Europy, już 14 sierpnia. Na przykład z Realem Madryt. Tylko, czy jesteśmy gotowi, co w takim meczu wydarzy się w doliczonym czasie gry?