Braekhus: "Wracam... bo nie przegrałam z lepszą!" Przez trzynaście lat i 36 walk (26 z nich w obronie tytułu mistrzowskiego) Cecilia Braekhus nigdy nie myślała, że może zejść z ringu pokonana. 15 sierpnia stało się to faktem, kiedy - w kontrowersyjnych okolicznościach - zabrała jej komplet pasów Jessica McCaskill. Tuż po walce Norweżka pochodzenia kolumbijskiego, trenująca w Kalifornii, była pełna uznania dla swojej rywalki, nie wykluczając jednak, że już nigdy nie wyjdzie na ring. Na szczęście dla kibiców - zmieniła zdanie. "Zawsze mówiłam, że jeśli znajdzie się ode mnie ktoś znacznie lepszy, skończę z boksem... ale tutaj nie było takiego scenariusza. Niczego takiego nie było w Tulsa" - powiedziała Braekhus po oficjalnym ogłoszeniu rewanżu z McCaskill, prawdopodobnie na początku 2021 roku. "Najtrudniejszą częścią tego co się zdarzyło, była rozłąka z rodziną i przyjaciółmi przez pandemię. Big Bear (gdzie trenowała z Abelem Sanchezem) nie jest łatwe do życia, ale podczas izolacji ze względu na COVID-19, można było tam zwariować. Kiedy wróciłam z gór, pojechałam na wakacje i wróciłam do Norwegii. Tutaj złapałam energię, chęć odzyskania mistrzowskich pasów". "Niczego nie potrzebuję zmieniać przed rewanżem. Potrzeba normalnego obozu przygotowawczego, normalnego boksowania i z nią wygram. To była moja najgorsza walka w karierze - wliczając czasy amatorskie. Nawet przy tak fatalnej formie ona i tak potrzebowała pomocy sędziów, by ze mną wygrać. Mówiła, że mnie znokautuje, a nawet mnie nie drasnęła. Biorąc pod uwagę w jakim byłam stanie, to nie jest dobra prognoza dla McCaskill przed naszą drugą walką". Braekhus nie chce nikogo obwiniać za porażkę - na pewno nie trenera Abela Sancheza. "Bez niego, po sześciu miesiącach w Big Bear bym na pewno oszalała, więc jest ostatnią osobą do obwiniania. Nikt nie mógł tego przewidzieć, bo nie ma doświadczenia w przygotowywaniu się w czasach izolacji związanej z pandemią i to w górach. Mój organizm, który powinien być pełen energii, zadziałał odwrotnie. Abel nie rozumiał, co się działo podczas walki, bo wiadomo, że powinnam bezproblemowo wygrać z McCaskill". Okazję do odebrania pasów IBF, WBA, WBC i WBO i udowodnienia, że to, co zdarzyło się 15 sierpnia w Oklahomie było tylko przerwą w paśmie bezprecedensowych sukcesów. Dobrzy... ale nudni Podczas minionego weekendu mieliśmy kolejny przykład, że mogą walczyć dobrzy pięściarze, na renomowanych galach, w głównych walkach wieczoru... i jest nudno. Dokładnie tak było w mających być okrasą wieczoru walkach na Showtime i Top Rank, podczas których po prostu wiało nudą. Zacznijmy od gali Showtime, gdzie Erickson Lubin (23-1, 16 KO) miał pokazać w walce z dobrym, mającym do tego pojedynku tylko jedną porażkę Terrelem Gaushą (21-2, 10 KO), że zasługuje na kolejną szansę walki o pas mistrza świata. Skończyło się na tym, że panowie przez pierwsze osiem rund prawie nie zadawali ciosów, a jak trafiali, to w powietrze, bo statystyka nie kłamie: Lubin trafiał tylko 25 procent zadanych ciosów (147 przez całą walkę), Gausha jeszcze gorzej, bo 22 procent (107). Fatalnie, biorąc pod uwagę, że tylko w ostatniej rundzie walki Kownacki - Arreola, panowie w wadze ciężkiej zadali dwa razy więcej celnych ciosów niż Lubin i Gausha w całym pojedynku! Podobnie źle było w głównej walce wieczoru w Las Vegas. Od trzeciej rundy pomiędzy Jose "Snajperem" Pedrazą (28-3, 13 KO) i Javierem Moliną (22-3, 9 KO), ten pierwszy zdał sobie sprawę, że jego rywal zupełnie nie umie przystosować się do zmiany pozycji... i przestał dawać się trafiać. Podobnie jak w poprzednim przypadku, statystyka jest brutalna: dziesięć rund, trzydzieści minut walki, a Molina trafia... 49 ciosów, bijąc w powietrze 289 razy. “Skuteczność" 14,5 procenta to w tej kategorii może być światowy rekord, a Pedraza pewnie zapamięta walkę w Las Vegas jako jeden z przyjemniejszych sparingów w swojej już długiej karierze. I to dobrze opłaconych. Przemek Garczarczyk z Chicago