Artur Gac, Interia: Minęło ćwierć wieku, a pan niezmiennie jest ostatnim polskim medalistą igrzysk olimpijskich w boksie. Czuje pan satysfakcję, czy chce się panu płakać? Wojciech Bartnik, medalista IO w boksie: - Chyba bardziej to drugie... Nieraz nawet słyszałem z ust różnych ludzi, że nad reprezentacją ciąży jakieś fatum i przekleństwo, a to wszystko moja wina... Tego typu głupoty, niby powiedziane bardziej żartem, były jakimś wyrzutem. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać: co by tu zrobić, żeby to, mówiąc kolokwialnie, odczarować? I na jaki wpadł pan pomysł? - Postanowiłem wręczyć replikę medalu olimpijskiego panom prezesom z obecnego zarządu Polskiego Związku Bokserskiego, podczas meczu Polska - Armenia. Wcześniej zostałem zaproszony, przyjechałem, wszedłem do ringu i na chwilę przejąłem mikrofon. Wtedy zrobiłem niespodziankę, mówiąc, że chciałbym w jakiś sposób zmotywować, zdopingować i zamazać niemoc, przekazaniem repliki medalu. Wierząc w to, że następne igrzyska już będą medalowe. Kiedy pan to zrobił? - Dosłownie kilka miesięcy temu. Na czyje ręce wręczył pan ten "krążek"? - Przekazałem go panu Grzegorzowi Nowaczkowi, wiceprezesowi PZB ds. finansów i marketingu. Oczywiście prawie popłynęły łzy, gdy powiedziałem, że to tylko tyle i w taki sposób chciałbym pomóc. Z kolei wcześniej przyjechałem pożegnać reprezentację, gdy wyruszała na mistrzostwa Europy. Jaka była reakcja, gdy wręczał pan tę replikę medalu? - Pan Grzegorz prawie płakał... Widać było na jego twarzy ogromne wzruszenie. Powiedziałem, żeby to był dobry prognostyk przed kolejnymi, wielkimi zawodami, przede wszystkim igrzyskami. Ale także innymi imprezami, bo przecież brakuje medalu mistrzostw świata. Przy nich ME wypadają nie najgorzej, bowiem na dwóch kolejnych czempionatach Starego Kontynentu chłopcy zdobyli w sumie trzy medale. Tak że światełko w tunelu gdzieś tam się pali, ale... ...trudno je dostrzec. - Według mnie je widzimy. Ja jestem bardzo optymistycznie nastawiony, patrząc na cztery mecze międzynarodowe, które zakończyły się naszymi zwycięstwami. Trochę obawiam się jednej rzeczy... Od dawna zauważyłem, że polska reprezentacja w meczach międzypaństwowych radzi sobie całkiem dobrze, a później jedzie na MŚ lub IO i już nie ma medali. A zawodnicy, którzy z Polakami przegrywali w tych meczach, później sięgają po medale. Jak to wytłumaczyć? - Mam wizję tego, dlaczego tak jest. Proszę powiedzieć, pana głos powinien być słyszalny. - Wydaje mi się, że na dużych zawodach naszym pięściarzom brakuje koncentracji i pewności siebie. Chociaż ta nowa grupa liderów jest całkiem fajna, na czele z Mateuszem Polskim i Damianem Kiwiorem. Oni są perspektywą polskiego boksu. Nie daj Boże, żeby uciekli na zawodowstwo, bo warto być cierpliwym i jeszcze dążyć do tego, by zdobywać doświadczenie, co zaowocuje kwalifikacją olimpijską. Wówczas mogą być zdecydowanie mocniejsi, tyle tylko, że walk trzeba mieć około 25 w roku. Jeżeli stoczysz mniej pojedynków, to nie czujesz się, jak ryba w wodzie. Ja toczyłem ponad 30 walk w roku. Jak na wagę półciężką, to było dużo, ale jakoś nie dałem sobie zrobić krzywdy. Niemniej liczne konfrontacje są bardzo potrzebne i budują pewność siebie, bo na zawodach niższej rangi można poznać styl zawodnika, z którym później los może nas zestawić na wielkiej imprezie. Ja tak miałem. Jakiś przykład? - Pamiętam, że na turnieju w Albenie wygrywałem z Algierczykiem Mohamedem Benguesmią, walkę przerwano przez moją kontuzję, ale i tak wygrałem na punkty. Minęły dwa lata, są igrzyska w Barcelonie, a ja trafiam na tego samego zawodnika, mistrza Afryki, już w drugim pojedynku. Mając w głowie pierwszą walkę i przewagę psychologiczną, boksowało mi się z nim dużo lepiej. W stolicy Katalonii go zdeklasowałem, wygrywając bardzo wysoko (14-3). W ostatnim czasie zbliżył się pan do kadry narodowej i Polskiego Związku Bokserskiego? - Ja po prostu chcę im pomóc. Dlatego pewnego dnia zadzwoniłem do wiceprezesa Nowaczka i mówię do niego: Grzegorz, wiesz dlaczego w polskim boksie nie ma sukcesów? No dlaczego? - zapytał, na co mu odpowiedziałem: dlatego, że nie ma oparcia duchowego. Nie bardzo rozumiał, więc wytłumaczyłem mu tak: już od dawna nie macie kapelana. Kiedyś mieliśmy wspaniałego księdza Mirosława Mikulskiego, który żył z nami, przyjeżdżał na zgrupowania, bywał na spotkaniach. Po prostu nawracał pięściarzy, dając duchową i wewnętrzną siłę, która jest niesamowicie ważna. Gdy sportowiec jest na zawodach, to nie ma przy nim rodziny, a jest tylko trener, z którym ktoś może być skonfliktowany. A wówczas z kim porozmawiać i komu zaufać? Przepraszam, ale tak czasami jest. Wie pan, co teraz niektórzy sobie pomyślą? Coś w stylu "Bartnik stał się nawiedzony". - Mnie to nie interesuje. Mówię to, co czuję, bo sam w życiu odnalazłem swoją drogę, choć zawsze byłem blisko Pana Boga, który wielokrotnie mi pomagał. Być może mogłem zdobyć więcej, gdybym jeszcze trochę inaczej myślał. Wróćmy do księdza i reakcji pana Nowaczka. - Po tygodniu zadzwonił do mnie z pytaniem, czy miałbym do polecenia księdza, który byłby duchową podporą dla drużyny? Odpowiedziałem mu, że oczywiście, mam kogoś takiego. A tak naprawdę jeszcze z nikim nie rozmawiałem. Zaryzykowałem, bo mam wspaniałych przyjaciół-księży, którzy dbają o ludzi, chcą ich nawracać i nieść pomoc, nakierowując na właściwą drogę. Finalnie do takiego spotkania doszło? - Proszę sobie wyobrazić, że tak. Spotkanie umówiliśmy z dnia na dzień, z konieczności, bo nazajutrz kadra wyjeżdżała na mistrzostwa Europy. Potrzebowałem chwili, zadzwoniłem do wspaniałego księdza Andrzeja Janickiego z parafii w Dłużycach koło Lubina, który bardzo kocha boks, a nawet sam boksuje. Z tym księdzem wcześniej parokrotnie byłem na spotkaniach, między innymi w zakładzie karnym oraz domu wychowawczym. Otrzymawszy w ekspresowym tempie zgodę od proboszcza, razem pojechaliśmy do Warszawy. Jak wyglądało to spotkanie? - Była wspólna kolacja, przedstawiłem księdza trenerom i zawodnikom. Później wszyscy otrzymali błogosławieństwo, a pięściarze zapewnienie, że będzie się za nich modlił. A gdy kadra już była na mistrzostwach, odprawił w ich intencji mszę. Niektórzy mogą pukać się w głowę lub mówić, że to nielogiczne, ale proszę mi wierzyć, że dla niektórych to wielka podpora. Widział pan dojrzałą reakcję w zachowaniu pięściarzy? - Tak jest. Myślę, że przede wszystkim Kiwior jest bardzo religijnym człowiekiem, dlatego ta wizyta w pewien sposób go "dotknęła". Myślę, że to na pewno pomocne, bo można oprzeć się i skierować swoje pragnienia o pomoc do Pana Boga. Wróćmy do kondycji rodzimego boksu. Niektórzy twierdzą, że dyscyplina jest na samym dnie, a inni idą jeszcze krok dalej i mówią, że polski boks amatorski, zwany olimpijskim, już puka od spodu w dno. - Mnie się wydaje, że gdyby spojrzeć w historię boksu i rozłożyć ją na czynniki pierwsze, to były momenty gorszego boksowania. Przez ileś lat w ogóle nie mieliśmy zdobyczy na mistrzostwach Europy, nie mówiąc o MŚ. Wprawdzie chłopcy byli na igrzyskach, ale czegoś brakowało. Tak jak powiedziałem, piętnaście pojedynków to za mało, by wznieść się na wysoki poziom. Zawodnik nie musi wszystkiego wygrywać, ale musi być w rytmie boksowania, by czuć się w ringu, jak ryba w wodzie. Pamiętamy, że Igor Jakubowski przegrał walkę w Rio de Janeiro słabą pierwszą rundą z zawodnikiem, który teraz robi karierę zawodową. Z kolei Tomek Jabłoński, moim zdaniem, niesłusznie został ogłoszony przegranym. Dyskusyjna była druga runda, która moim zdaniem powinna pójść na stronę Polaka. Rzeczywistość jest taka, że dzisiaj obaj są na rozdrożu karier. - Szkoda, bo według mnie ta dwójka nadal mogłaby być liderami kadry. Nie wiem dokładnie, jaka jest ich kondycja zdrowotna, ale nadal bym w nich inwestował, bo mają doświadczenie, "zęba" i charakter. Jednak nie oszukujmy się. Jedną z największych, jeśli nie największą bolączką boksu amatorskiego, jest nienajlepsza kondycja finansowa. W tym obszarze nie ma praktycznie żadnego argumentu, by pięściarze dłużej chcieli pozostać na ringu olimpijskim. Jak pan to widzi? - To bardzo złożony temat. Żeby dobrze walczyć, trzeba dobrze trenować. A żeby dobrze trenować, trzema mieć "wolną" głowę, spokój ducha i komfort finansowy. No właśnie, komfort finansowy... - To jest to, żeby taki chłopak nie musiał wstawać o 6 rano i chodzić do innej roboty, albo wracać po nocnej pracy na "bramce", odsypiać pół dnia i iść na wieczorny trening, który będzie mało efektywny. A w sportach walki niestety tak wygląda rzeczywistość, że chłopaki stoją na "bramach" w lokalach. To nieraz różnie się kończy, bo przecież trzeba interweniować. Z tego później biorą się problemy z prawem, a także zdrowotne, bo nie da się oszukać organizmu. A żeby zrobić wynik na wysokim poziomie, trzeba trenować od poniedziałku do soboty. Świętym dniem odpoczynku powinna być tylko niedziela. Poza tym wtorek i czwartek są takimi dniami, w którym trzeba robić dwa treningi, a wskazanych jest nawet dziesięć jednostek tygodniowo. Problem braku funduszy, a więc niedofinansowania dyscypliny wszyscy w miarę zbieżnie diagnozują i co do tego nie ma dużych różnic. Najważniejsze pytanie brzmi, jak ten problem rozwiązać? Czy pan ma jakiś pomysł? - Myślę, że wiele można zrobić w obszarze marketingu, który odpowiada za pozyskiwanie sponsorów i szukanie dofinansowania. Pewne pieniądze daje ministerstwo, ale z tego, co wiem, to są niewielkie sumy. A dlaczego? Bo nie ma wyników. Natomiast trzeba samemu znaleźć pieniądze, by mieć konkretne zaplecze, właśnie służące osiągnieciu wyników. Zauważyłem, że panowie Nowaczyk i prezes Piotrowski "coś" robią w tym kierunku. Przecież, żeby zorganizować cztery mecze międzypaństwowe, trzeba trochę zabiegów i wysiłku finansowego. A przed kadrą mężczyzn piąte spotkanie w ramach światowych konfrontacji boksu olimpijskiego (mecz Polska - Węgry w piątek w Świeciu. Transmisja w TVP Sport od godz. 19 - przyp. AG). Ale gdzie tu do trzydziestu walk, wszystkich na poziomie, o których pan mówi? - No tak, to jest problem... Naprędce licząc, wychodzi mi piętnaście, a to przynajmniej o dziesięć za mało. Do tego powinny odbywać się zgrupowania z naszymi przyjaciółmi z pobliskich krajów, typu Ukraina i Białoruś. Tam jest tanio, a oba kraju dysponują bardzo dużym "materiałem ludzkim". Może do tego Czechy oraz Słowacja. Po prostu należałoby jak najwięcej jeździć na sparingi. Chcąc być kim więcej niż tylko przeciętnym pięściarzem, trzeba oddać się dla tej dyscypliny, katować się i cały czas być na walizkach.