Krakowianin Andrzej Wawrzyk nie będzie rywalem Deontaya Wildera w ogłoszonej na 25 lutego, w Alabamie, walce o tytuł mistrza świata w wadze ciężkiej. Dzisiaj nad ranem czasu polskiego napłynęły ze Stanów Zjednoczonych szokujące informacje. Obie próbki moczu Polaka, pobrane w połowie stycznia w Warszawie, wykazały obecność sterydu anabolicznego o nazwie stanozolol. Badanie zostało przeprowadzone na zlecenie Voluntary Anti-Doping Association (VADA), a wykonała je jedna z firm, która świadczy tego rodzaju usługi. A zatem to badanie w ogóle nie było realizowane przez polską Komisję do Zwalczania Dopingu w Sporcie, ani nawet nie zostało zlecone rodzimej jednostce. Wobec tego nie ma żadnej możliwości, aby ewentualne zbadanie próbki B, do czego sportowiec ma pełne prawo, mogło odbyć się w naszym krajowym laboratorium. - Analiza próbki B musi odbyć się w tym samym laboratorium, w którym została przeprowadzona analiza próbki A. Nie ma możliwości wybrania jej i przewiezienia, na przykład do Polski. To jest przepis, który obowiązuje wszystkie laboratoria, akredytowane przez Światową Agencję Antydopingową (WADA). Od tego nie ma możliwości odstępstwa - rozwiewa wątpliwości dyrektor Rynkowski. Międzyczasie, ze strony osób z otoczenia Wawrzyka, pojawiło się pytanie o możliwość przeprowadzenia dodatkowego badania w Polsce. Okazuje się, że nie ma żadnej sensowności przeprowadzenia takiego badania, bo jego ewentualny wpływ na status Wawrzyka, nawet gdyby wynik okazał się negatywny, byłby żaden. - Tak naprawdę nie miałoby to żadnego znaczenia. Substancja została wykryta podczas kontroli zleconej przez VADA i to stanowi dowód naruszenia przepisów antydopingowych - tłumaczy dyrektor Rynkowski, dając do zrozumienia, że nowo pobrana próbka mogłaby wyjść "czysta", bo sportowiec hipotetycznie już zdążyłby "wyczyścić" się do cna. Wobec powyższego, decyzja o przeprowadzeniu nowego badania, mogłaby służyć tylko próbie wyjścia z twarzą z całej afery. - To byłby zabieg typowo wizerunkowy - potwierdza dyrektor Rynkowski. Artur Gac