Ukrainiec rozpoczął od razu pressingiem. Kąsał "jabem", straszył zwodami, szukał tułowia, czym otworzył sobie drogę do mocnego prawego sierpa w końcówce pierwszej rundy. W drugiej dominował od początku do końca, choć nadział się na krótki prawy w wymianie przy linach. Pół minuty przed końcem trzeciego starcia Łomaczenko lewym krzyżowym na szczękę rzucił pretendenta na deski, ale po liczeniu do ośmiu zamiast ruszyć na niego, cofnął się do narożnika, zachęcając przeciwnika do jego ataku. Po przerwie - i reprymendzie od ojca, champion ruszył mocniej, obijając tułów challengera. Zyskiwał coraz większą przewagę, jednak po przypadkowym zderzeniu głowami pękł mu lewy łuk brwiowy, co na moment wytrąciło go z rytmu. Ruchliwy Kolumbijczyk ograniczał się praktycznie tylko do defensywy, sporadycznie tylko kontrując, ale za to w obronie był bardzo ruchliwy, ruszał głową, tułowiem, i choć zbierał dużo ciosów, to nie były to czyste uderzenia. Na finiszu szóstej rundy Łomaczenko huknął prawym hakiem na szczękę, ponowił akcję i w zasadzie gdyby nie zbawienny gong kilkanaście sekund później, to prawdopodobnie walka zostałaby zastopowana. Zaraz po wznowieniu potyczki Wasyl zranił przeciwnika mocnym lewym na dół. Ten zgiął się jak scyzoryk, lecz nie zamierzał przyklęknąć. Łomaczenko pastwił się nad nim niemiłosiernie, aż posłał po raz drugi na deski - tym razem lewym sierpowym. Gdy sędzia doliczył do ośmiu, zabrzmiał akurat zbawienny gong. Sekundanci nie pozwolili jednak wyjść Marriadze do ósmego starcia. I dobrze, bo Kolumbijczyk to twardziel, a mógłby dziś zostać kompletnie złamany. Wcześniej Raymundo Beltran (34-7-1, 21 KO) pokonał Bryana Vasqueza (35-3, 19 KO) stosunkiem głosów dwa do remisu. Sędziowie punktowali 95:95 i dwukrotnie 96:94.