Łomaczenko dał dziś swojemu promotorowi Bobowi Arumowi kolejny bardzo mocny argument za tym, że jest najlepszym pięściarzem od czasów Muhammada Alego. Ukrainiec w ringu błyszczał, a ponadto przełamał obronę doskonałego przecież defensora, jakim jest Rigondeaux. Inaugurujące starcie miało charakter rozpoznawczy - jak na dłoni było widać, że obaj pięściarze darzą się ogromnym szacunkiem i żaden z nich nie zdecydował się odkrywać od razu kart. Rigondeaux boksował z defensywy i kąsał ciosami prostymi, a Łomaczenko go obiegał i szukał swojej szansy w pojedynczych zrywach. W drugiej rundzie Ukrainiec już zdecydowanie mocniej docisnął pedał gazu - trafił nawet mocnym lewym prostym, ale "Szakal" sygnalizował sędziemu, że wcześniej był nieprawidłowo przetrzymywany. Co było małą hipokryzją, bo autorem zdecydowanej większości klinczów i podobnych fauli był od początku tego boju Rigondeaux. Wraz z biegiem czasu rosła przewaga Łomaczenki, który górował w ringu szybkością i przede wszystkim był pięściarzem dużo aktywniejszym, to on narzucał tempo walki. Co prawda Kubańczyk nie dawał zrobić sobie większej krzywdy, ale dynamiczne zrywy "Hi-Techa" robiły wrażenie zarówno na sędziach, jak i na publiczności zgromadzonej w hali. Coraz częstsze klincze i faule Kubańczyka wprawiały jednak Ukraińce ww frustrację. Na tyle, że nieelegancko uderzył on swojego rywala po gongu kończącym piątą rundę. Łomaczenko za ten występek ostrzeżenia nie dostał, zaś w kolejnym starciu arbiter za notoryczne klincze ukarał odjętym punktem Rigondeaux. Kiedy miał zabrzmieć gong oznajmiający początek siódmej rundy, Rigondeaux dość nieoczekiwanie zdecydował się pozostać w swoim narożniku. Jak się potem okazało, Kubańczyk zgłosił arbitrowi ringowemu kontuzję lewej ręki. Tym samym Łomaczenko zanotował najcenniejszą zawodową wygraną, broniąc przy okazji mistrzowskiego tytułu WBO w wadze superpiórkowej. Z kolei Rigondeaux doznał pierwszej porażki w zawodowej karierze.