Doktor Jacek Dragan jest kardiologiem, kierownikiem Pracowni Hemodynamiki Centrum Kardiologii Inwazyjnej w Nowym Sączu, gdzie wykonywane są zabiegi angioplastyki wieńcowej, czyli rozbudowane przezskórne leczenie choroby wieńcowej. Artur Gac, Interia: Gdy zadzwoniłem do trenera Władysława Ćwierza, który z pana tatą był w serdecznych relacjach, aż się zatrwożył słysząc, że 21 kwietnia minie 18 lat od nagłej śmierci Stanisława Dragana. "Panie Arturze, co pan mówi, to już tyle czasu? Powiedziałbym o połowę mniej" - dokładnie tak zareagował. Jacek Dragan, syn śp. Stanisława Dragana: - Sam łapię się na tym, że ten czas niechybnie ucieka. Ja już powoli jestem w takim wieku, gdy ojciec zaczynał niedomagać, bowiem miał operowane stawy biodrowe. Zmarł w wieku 65 lat, a ja mam 59. Tak czas leci, ale akceptuję to i nie mam takich sentymentów. Będąc lekarzem doświadczam tego, jak życie jest kruche. Niestety... - Mam też zamiar powiedzieć panu, jaka była prawdziwa przyczyna śmierci ojca. Tak więc należy raczej cieszyć się z każdego dnia, a nie wyliczać tego, co straciliśmy lub mogliśmy uzyskać więcej. Myślę sobie, że pan w swojej profesji, jeśli pacjenta nie ogranicza inna choroba lub uraz, mógłby pewnie powtarzać tak: "proszę być takim, jak mój tata, Stanisław Dragan". - Wie pan... I tak, i nie. Ja też uprawiałem sport, przy czym sport wyczynowy niestety zawsze jest powiązany z kontuzjami. Miałem operowane oba kolana mając mniej niż 20 lat. Myślę, że to samo dotyczyło też ojca. Natomiast czym innym jest pokazywać ojca jako wzór do wyznaczenia sobie celów, które są ambitne. Bo to, że ojciec był sześć razy mistrzem Polski seniorów, w jakiejkolwiek dziedzinie nie jest proste. A w boksie to także wydaje się być dosyć trudne. Również jego przegrana walka na olimpiadzie w Meksyku jest ciekawa, bo Rumun Ion Monea, który z nim wygrał, musiał oddać walkowerem walkę finałową (Monea w starciu z Draganem doznał złamania nosa i nie mógł wystąpić w finale, dzięki czemu Litwin Danas Pozniakas bez walki zdobył złoto - przyp.). A to się rzadko zdarza. Tym bardziej taka przegrana jest godna zapamiętania. Wrócę do poprzedniego pytania, w którym chciałem zaakcentować aktywność pana taty. Jego sumienność i zdyscyplinowanie, co dzisiaj nazwalibyśmy profesjonalizmem. - Zdecydowanie tak. Ojciec pod tym względem wprowadzał taki rygor, który od niego przejęliśmy. Wszystkie te obozy, które odbywał, teraz z perspektywy czasu mogę zauważyć, że organizował je wtedy, gdy ja również miałem wolne, na przykład podczas ferii zimowych lub wakacji. Dlatego mogłem w nich uczestniczyć. Zaczynało się od porannego rozruchu, a jeżeli w pobliżu była rzeka lub jezioro, to kończyło się porannym pływaniem. A później dochodziły jeszcze kolejne dwa treningi. Co więcej? Na przykład marszobiegi, w których on sam uczestniczył jako trener, co także jego zawodnikom musiało imponować. Tuzy polskiego boksu przed laty opowiadały mi, że pan Stanisław był nieprawdopodobnie zahartowany. Jego praktycznie żadna choroba się nie imała. Razu pewnego, gdy jeden z kolegów spał z nim w pokoju, nie zważając na to, że na zewnątrz jest zimno, otworzył okno na oścież, ściągnął koszulkę i tak przespał całą noc. - A to może być prawdą, bo ojciec rzeczywiście chyba zawsze spał przy otwartym oknie. W tej Kasince Małej, gdzie stracił życie, faktycznie tak się zachowywał. A przy okazji hartował mamę. W listopadzie 2013 roku Marian Kasprzyk, nasz najstarszy żyjący mistrz olimpijski w boksie, powiedział mi takie słowa: "Do treningów Staszek był harpaganem, pod względem nieludzkiej wytrzymałości i wytrwałości. Drugiego takiego zakapiora nie było w naszej drużynie! Ja i Jurek Kulej zazdrościliśmy mu tej motywacji, a nawet zadawaliśmy mu pytanie: ‘chłopie, na co ty możesz umrzeć?’". - (chwila ciszy) No niestety, ojciec umarł głupio. Rozumiem, że to jest ten moment... Ojciec rzeczywiście był po wymianie stawów biodrowych, ale to jeszcze nic takiego. Przy czym jest tak, że wymiana stawów niestety związana jest z dużym ryzykiem wystąpienia zakrzepicy żylnej. Dlatego ja, jako lekarz, sugerowałem stosowanie większej dawki leków niż powszechnie się stosuje. Standardem jest raz dziennie clexane 40. To jest oczywiście lepsze od święconej wody, ale gdy jest się jeszcze młodą lub względnie młodą osobą, można stosować większe dawki. Maksymalna wynosi dwa razy dziennie po 80. Obecnie są także inne leki. W każdym razie ojciec miał zakrzepicę w obu nogach i przez to było stosowane leczenie przeciwzakrzepowe. A takie leczenie może spowodować krwotoki, na przykład gdy człowiek spadnie i uderzy głową. I pana tata spadł ze skarpy. - Tak. Tego dnia miałem dyżur, ale udało mi się dojechać do Kasinki, gdy jego ciało jeszcze tam było, a wokół pełne zgromadzenie ludzi. Jedna z obecnych tam osób biegała i mówiła, jak to udzieliła pomocy, gdy Staszek był nieprzytomny, wkładając mu dwa styropiany pod głowę. Później byłem na sekcji zwłok, przeprowadzonej w Limanowej przez ówczesnego ordynatora. Początkowo myślałem, że tata umarł z powodu krwiaka śródmózgowego, bo uderzył głową, ale nic takiego nie miało miejsca. Tata zmarł z powodu uduszenia się, niedrożności dróg oddechowych. Umarł z powodu złego udzielenia pierwszej pomocy. Doskonale wiemy, że nie należy zginać głowy, tylko położyć człowieka na boku i nic takiego nie robić. To pierwsza taka rozmowa i pierwszy taki moment, gdy poznajemy prawdziwy powód śmierci pana taty. Dotąd zawsze słyszałem, że przyczyną śmierci był upadek z dużej wysokości, na swojej posesji. - Być może nigdy więcej nie będziemy rozmawiali, a więc jest to właściwy moment na przekazanie takiej informacji. Ja potrafię analizować przyczynę oraz skutek i dla mnie sprawa jest jasna. Czyli nie było innej przyczyny śmierci, oprócz uduszenia się. Pana mama zdążyła się o tym dowiedzieć? - Panie redaktorze, dla mojej matki jego żona była przyjaciółką. Dlatego nie uznałem za stosowne informować jej o tym i powodować wyrzutów. Stało się jak się stało... To pokazuje dodatkowy dramatyzm tej całej sytuacji. - To prawda. Jak to się mówi, ojciec umarł zdrowy. Każda z osób, z którymi przez lata rozmawiałem, powtarzała, że nie jest w stanie zaakceptować, by człowiek tak witalny, aktywny, na chodzie, a przy tym wszystkim silny, w jednej chwili stracił życie. Pana tata przycinał wówczas gałęzie na wysokości kilku metrów? - Tak. Cały domek był na wysokiej skarpie, tak że było z czego spaść. I rzeczywiście uderzył głową, czyli doznał wstrząsu mózgu, w wyniku którego był nieprzytomny. A z chwilą zgięcia głowy, zostały mu zamknięte drogi oddechowe. W takiej sytuacji nieprzytomny człowiek się nie broni. Bardzo zasmuciła mnie ta opowieść. - Wie pan, nikt z nas nie wie, co go czeka. Nie zawsze jest tak, że zastaje nas "mądra śmierć". Byłbym ostatnim do rozgrzeszania tej osoby, ale ta sytuacja pokazuje, choć rozegrała się 18 lat temu, iż pewnie nadal jest multum ludzi, którzy nie wiedzą jak udzielić pierwszej pomocy. I w bliźniaczej sytuacji również mogłyby, jak tamten pan, sądzić, że robią coś dobrego i właściwego, a uniesiona głowa to szybsza gotowość do powstania, zaś jest dokładnie odwrotnie. - Właśnie z tych powodów jestem orędownikiem tego, żeby prowadzić wszystkie zajęcia o zdrowiu w szkołach. Niektórzy mają większą świadomość tego, jak udzielać pierwszej pomocy, ale niestety widziałem różne tragedie, gdy ludzie umierali na rodzinnym spotkaniu, śmiertelnie czymś się krztusząc, a nikt nie potrafił im pomóc, wykonując choćby chwyt Heimlicha, czy jakikolwiek inny manewr. To trochę dziwne, że wielu z nas nie myśli o takich najprostszych rzeczach, gdy czasami od naszej wiedzy może zależeć życie drugiego człowieka. "Nigdy nie zapytałem taty, czy...". Spowiedź Roberta Gortata po śmierci ojca Powiedział pan chwilę temu, że domek "był" na skarpie. Użył pan czasu przeszłego nieprzypadkowo? To miejsce należy do państwa, czy już nie ma pan z nim nic wspólnego? - Należy, ale to jest taki wątek, którego wolałbym nie rozwijać. Doszło do pewnego, rodzinnego podziału i nie są to najzdrowsze tematy. A to bardzo przykre. - Chciałbym tu jednak powiedzieć, że sam ojciec potrafił niesamowicie dbać o relacje. Utrzymywał kontakt ze swoim przyjaciółmi okresu, gdy był w wojsku w Bieszczadach, między innymi z panami Marianem Basiakiem czy Lucjanem Trelą. Mieszkając na osiedlu Krakowiaków, gościliśmy całe rzesze aktorów Teatru Ludowego. Wtedy dyrektorem był pan Jerzy Fedorowicz. Co więcej, ojciec potrafił pamiętać o wszystkich wydarzeniach, takich jak imieniny. Dzwonił, z dbałością składał życzenia. Ja tego nie mam. Opowiadały mi o tym brązowa medalistka olimpijska z Melbourne Barbara Ślizowska czy była przewodnicząca klubu Fair Play przy PKOl Halina Zdebska, obecnie niestety obie już nieżyjące, iż pana tata był bardzo towarzyski. I nie tak, że liczył na ruch innych, tylko częstokroć sam wychodził z inicjatywą, prowadząc otwarty dom, w którym było gwarno. - Bardzo, bardzo. Rzeczywiście mieliśmy, dzięki niemu, ten rozległy kontakt, który także mogliśmy wykorzystać. Można powiedzieć, że ja też wychowywałem się w Teatrze Ludowym. Chodziliśmy tam co tydzień, za kulisy, co później mi zostało, gdy byłem studentem. Wówczas wciąż co tydzień chadzałem do Teatru Starego. Inny, dobry przykład jest taki, że gdy ojciec kończył karierę, to jeszcze w 1972 roku wygrał tytuł mistrza Polski z Januszem Gortatem, który później został jego następcą. Niemniej na igrzyska do Monachium pojechał właśnie pan Gortat. I pomimo tej rywalizacji, byli dla siebie bliskimi przyjaciółmi. Gdy jeździliśmy z ojcem do Kwietniewa, gdzie mieszkał jego ojciec, a mój dziadek, po drodze zawsze zatrzymywaliśmy się w Warszawie. Pan Janusz wówczas częstował nas pepsi colą, bo był udziałowcem tejże fabryki. To chwalebne, że wydarzenia roku 1972 roku nie wpłynęły na relacje obu panów. Jednak czy biorąc pod uwagę wynik ze wspomnianych mistrzostw Polski, pana tata nie miał poczucia, iż w niezrozumiały sposób nie postawiono na niego? - Rzeczywiście, wygrał mistrzostwa kraju, czyli jak gdyby pokazał, że w kategorii półciężkiej jest numerem jeden. Natomiast Janusz Gortat był młodszy (o siedem lat - przyp.), wyższy, miał większy zasięg ramion, a także był z Legii Warszawa, która nie była tą samą marką, co Hutnik Nowa Huta. Koniec końców postawiono na "większego konia", zresztą dla pana Janusza skończyło się to dobrze, bo wywalczył pierwszy ze swoich dwóch brązowych medali olimpijskich. Chcę wyraźnie podkreślić, że ze strony ojca nie było tutaj żadnego zgorzknienia czy zacietrzewienia, które by popsuło ich kontakty. Pan jest z którego roku? - 1966. Zatem tylko z opowiadań będzie pan wiedział, co działo się po wywalczeniu przez pana tatę medalu olimpijskiego dwa lata później. Czy on często, w waszych rozmowach, wracał do opowieści związanych z wydarzeniami z Meksyku? - Zacznę od tego, że pamiątki z tego okresu w domu były bardzo liczne. Od wielkiego kapelusza mariachi, przez obrazy wykonywane w stylu inkaskim i azteckim, po liczne rzeźby. Ojciec miał też publikacje, które dotyczyły tego występu. Tak więc można było sobie wiele odtworzyć, ale żeby sam z siebie na ten temat opowiadał? Raczej nie. Te wszystkie pamiątki są w dalszym ciągu w pana posiadaniu? Ma pan je bezpośrednio w zasięgu wzroku? - Niestety, ze wspomnianych powodów rodzinnych zostało to przejęte. Pamiętam, że ojciec przywiózł z Meksyku bardzo dużo pamiątkowych rzeczy. Na przykład czarno-biały sweterek w inkaskie wzorki, który nosiłem przez całe liceum. A nawet jeszcze tutaj, u siebie w domu, mam ręcznik z piktogramami dyscyplin sportowych, pochodzący właśnie z 1968 roku. Mimo że w najbliższej rodzinie nie mam medalisty olimpijskiego, to jestem niejako wychowany w kulcie wielkości igrzysk, jako największej imprezy sportowej świata. Gdy więc mówi pan o pamiątkach z tamtego okresu, aż szybciej bije mi serce. Gdy gościłem w mieszkaniach panów Mariana Kasprzyka i śp. Zbigniewa Pietrzykowskiego, nie mogłem się napatrzeć na te wszystkie skarby. - U ojca rzeczywiście to podobnie wyglądało. Taki medal, jak ten olimpijski, wisiał razem z dyplomem nad stołem, w absolutnie widocznym miejscu. Do tego dochodziły liczne zdjęcia i oczywiście czasami byliśmy świadkami jakichś opowieści, lecz ojciec nie było taki, by te wspomnienia celebrował codziennie i w nieskończoność. Z czego to się brało? Dominantą u pana taty była skromność? - Był na pewno bardzo rozpoznawalny. W Nowej Hucie nazwisko Dragan było bardzo znaczące, lecz miało to swoje dobre i złe strony. Przez pierwsze cztery lata trenowałem gimnastykę sportową, ale jako jego syn musiałem na przykład staczać liczne walki solo, bo każdy chciał zobaczyć, czy ja też potrafię walczyć tak, jak ojciec. Nowa Huta w tamtych czasach była nie do porównania z tą aktualną. To znaczy też była agresja, ale w moim przekonaniu mieściła się w pewnych ryzach. Nie działo się wtedy nic strasznego, co wykraczałoby poza gołe pięści. Niemniej tak zwane walki po szkole, tylko dlatego by sprawdzić się z synem sportowca, dla mnie były dosyć codziennością. A pana tata jaki miał do tego stosunek? W ogóle był tego świadom? - Ojciec, jak go pamiętał, zalecał radzenie sobie samemu. A jednocześnie pozwalał na robienie właściwie takich rzeczy, które aktualnie są dla nas mało akceptowalne. Ja w podstawówce jeździłem czasami z młodszymi kolegami po Polsce, nocując w schroniskach młodzieżowych. Mając lat 12 i 13 człowiek robił różne rzeczy. On stawiał na samodzielność i to, że będziemy sobie radzili w każdej sytuacji. A mówiąc o relacjach z rówieśnikami, w tamtym czasie znalazłem książeczki w formacie A6, typu samoobrona i wybrałem parę wskazówek, jak sobie radzić, by szybko kończyć sprawę. A zdarzyło się panu być świadkiem, gdy tata został przymuszony lub sprowokowany do tego, by poza bokserskim ringiem siłą przeciwstawić się adwersarzowi? - Nie, nigdy. W żadnych sytuacjach, nawet takich, gdy były okolicznościowe spotkania przy alkoholu, ojciec nie przechodził do czynów. Pana do boksu nie ciągnęło? - Można powiedzieć, że nie. Jednak oczywiście mieliśmy z bratem rękawice w domu i zasuwaliśmy równo. Taka walka bokserska, na pełnej szybkości, sprawiała, że po minucie lub dwóch człowiek był już naprawdę zmordowany. Mieszkając w bloku 10-piętrowym wychodziliśmy z rękawicami na klatkę schodową i była wymiana. W tym sensie amatorski boks miał miejsce w moim młodym życiu cały czas. Trener Ćwierz, goszczący nieraz u pana taty w Kasince Małej, opowiedział mi, że domek znajduje się nad samą rzeką. I poza tym, że miał tam saunę, w zimie skakał do tej bardzo zimnej wody, która z uwagi na wartki nurt nie zamarzała. I to także był jeden z jego sposobów hartowania organizmu. - A to prawda. Mieliśmy saunę, jak również faktem jest to, że nie tylko ojciec, ale także my synowie, ilekroć tam przyjeżdżaliśmy, zawsze się kąpaliśmy. Obojętnie, czy była to jesień czy zima, na chwilę wskakiwało się do wody. Wspomniał pan, że nazwisko Dragan wiele znaczyło w Nowej Hucie. Pewnie dlatego pana rodzice długo nie musieli szukać pomysłu, gdy w 1990 roku zakładali tam zakład krawiecki, sygnując ubrania naszywką z marką "Dragan". Słyszałem, że nieraz fundowali garnitury dla najlepszych zawodników na przykład turniejów bokserskich. - Z pewnością, ponieważ to było całkowicie w stylu mojego ojca. Moja mama, Krystyna, może nie była z tego tytułu taka szczęśliwa, ale ojciec wielokrotnie finansował i kupował pewne rzeczy. Jaki był podział obowiązków w tym zakładzie? - Tato zajmował się dystrybucją i, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, public relations. A mama parała się krojeniem, czyli wytyczaniem kierunków, jeśli chodzi o fasony. Z kolei szycie należało do zatrudnionych pań. Swoją drogą pamięta pan dokładny adres? - Dobre pytanie... Budynek mógłbym bezbłędnie wskazać, ale ulica... Dokładnie ta, przy której mieściła się moja ówczesna szkoła podstawowa nr 81 na osiedlu Krakowiaków. Jeszcze wytłumaczę tak: drugi budynek na lewo od alei Róż, patrząc w stronę dawnego Lenina. Od prof. Zdebskiej usłyszałem: "Staszek nigdy nie chwalił się zaangażowaniem w działalność charytatywną. Dopiero będąc na miejscu ujrzałam ściany obwieszone dyplomami z podziękowaniami od domów dziecka i różnych instytucji za przekazywanie ubrań oraz wsparcie finansowe". - Owszem, tak było. Ojciec potrafił tak to zrobić, że jeśli w pewnym momencie mieli nadmiary czegoś, to z chęcią dzielił się nieodpłatnie. W taki sposób działał całe życie. I to nie tylko w kwestii ubrań i ubranek, przecież on nawet pożyczał wielokrotnie samochody kolegom, czy innym osobom, a zdarzało się, że jechali za granicę i tam dochodziło do ich zniszczenia. W tamtych czasach ojciec był kimś w rodzaju celebryty. Jak wspomniałem, mieszkaliśmy w 10-piętrowym bloku, który miał dwa miejsca parkingowe. I na przykład ojciec miał renault caravelle w wersji hardtop oraz forda capri. Jak przychodzili do nas jego koledzy-aktorzy i chcieli mieć na weekend ładny samochód, to im pożyczał. Byliście dobrze sytuowaną rodziną? - No tak. Przy czym to już był taki moment, gdy ojciec jeździł do pracy w Belgii. Bo na przykład w czasie, gdy był jeszcze trenerem, to choć pewnie mieliśmy wtedy jakieś samochody, częstokroć jeździł do Sosnowca autostopem. Nie było zatem tak, że od zawsze rozbijaliśmy się samochodami. Miałem pytać o Belgię, bo tego wątku za bardzo nie znam. Jaką pracę tam wykonywał? - Pracował w firmie odlewającej pewne elementy, bo później przywoził na przykład aluminiowe korki do butów. Choć trudno mi powiedzieć, co dokładnie tam wykonywał, myślę jednak, że były to proste, fizyczne czynności. Wiedziałem tylko, że krótko po zakończeniu kariery wyjechał do Belgii na kilka miesięcy. A z tego, co pan mówi, jeździł tam cyklicznie. - Mieliśmy i mamy rodzinę w Liege, pewnie też dlatego w tym kierunku wyjeżdżał popracować. Tak się w tamtych czasach robiło, gdy w Polsce zarabiało się niewiele, a tam można było w krótkim czasie wypracować znacznie więcej. Czy ma pan w pamięci taką rozmowę ze swoim tatą lub wspólny wyjazd, który szczególnie utkwił panu w pamięci? - Dla mnie dużym przywilejem było to, iż towarzyszyłem mu w wyjazdach, gdy był już trenerem. Wielokrotnie bywałem z nim w Cetniewie, a także w COS-ie w Zakopanem, poprzez wiele innych, przeróżnych obozów. Zawsze to przebiegało intensywnie, ale bardzo utkwiło mi w pamięci, że z bliska widziałem tak wielu sportowców. Ot, choćby w Bukowinie Tatrzańskiej, zasuwaliśmy po wszystkich łąkach na biegówkach narciarskich, a treningi pod dachem odbywały się w pięknym, wielkim drewnianym domie. Codzienne uczestniczenie w tych wszystkich, szerokich aktywnościach, było wyjątkowe i piękne. Takie sale, jak ta w Cetniewie, była pełna przyrządów gimnastycznych, więc jako chłopak, który parał się wcześniej gimnastyką sportową, korzystałem do woli. Ale to, za co najbardziej go podziwiałem, to wspomniana łatwość w nawiązywaniu relacji i dbałość o nie. Teraz sam po latach wracam do takich znajomości z czasów liceum, a także staram się o jak najlepsze więzi z moimi dziećmi. Bardzo utkwiło mi w pamięci zwłaszcza jedno zdanie, które wypowiedział pan w naszej rozmowie 12 lat temu. "Tato był idealną głową rodziny, a jednocześnie typem dominującego ojca". - Tak. To był ten rygor wstawania i robienia czegoś, w zaplanowany sposób. Czas nie mógł uciekać między palcami. Fakt, że pan Stanisław spoczywa w alei zasłużonych na cmentarzu Rakowickim w Krakowie, napawa zadowoleniem? - To jest ważne, cenię to sobie i mam świadomość, że takie wydarzenie, jak bokserski memoriał Dragana, jest czymś ważnym. Boks zawodowy jest niestety straszny, bo dąży do zniszczenia przeciwnika. Najpiękniejszy boks to moim zdaniem taki, w którym punktowane byłyby techniki, czyli nie tylko trafione ciosy, ale również te markowane. To byłoby coś wspaniałego. W wydaniu amatorskim i olimpijskim boks wciąż ma więcej z tej, nazwijmy to, szermierki na pięści. - Na przykład mój 16-letni syn, który teraz pracuje nad masą, mówi że chciałby boksować, tylko chodzi właśnie o ten format. Aby boks był w miarę bezpieczną zabawą. Oczywiście w tym sporcie można się trochę poobijać, ale żeby to kontrolować, a solą boksu nie były brutalne nokauty. Dlatego mój ojciec niewątpliwie wciąż może być pokazywany jako wzór do naśladowania. I dziękuję wszystkim tym, którzy wciąż o nim pamiętają. W przypadku taty mnóstwo osób akcentowało jego wytrwałość w dążeniu do celu i pracowitość. Koledzy-bokserzy z jego okresu mówili, że może nie miał talentu, bo był jak chodzący kołek, ale na to wszystko, co osiągnął, ciężko harował. On sam zawsze podkreślał, że ciosy zadawane na korpus, na dłuższą metę, wykańczają przeciwnika. Rozmawiał Artur Gac Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl