Ekspert, obecny w środowisku od wielu lat, specjalnie dla Interii przeanalizował przebieg sobotniego pojedynku Artura Szpilki z Siergiejem Radczenką, odniósł się do werdyktu sędziów oraz ocenił pracę arbitra ringowego. Artur Gac, Interia: Główne pytanie, które ciśnie się na usta: jak pan punktował pojedynek Szpilka - Radczenko? - W stosunku 95:92 dla Radczenki. Jak zatem można skomentować fakt, że jeden z sędziów potrafił dokładnie tak samo wypunktować tę 10-rundową walkę, tyle że dokładnie odwrotnie, bo na korzyść Szpilki? - Po dokładnym obejrzeniu tej walki przede wszystkim mam kilka wniosków. Strasznie mi się nie podobała praca sędziego ringowego. Pierwsze liczenie do momentu puszczenia walki trwało 14 sekund, z kolei drugie, w którym sędzia doliczył do ośmiu, tak naprawdę przeciągnęło się do 12 sekund. Proszę zwrócić na to uwagę, wystarczy włączyć sobie stoper. Ja czas obu tych liczeń prześledziłem dwukrotnie. A więc po prostu sędzia dawał Arturowi więcej sekund na dojście do siebie. Poza tym ten arbiter zabierał strasznie dużo czasu walki. Co chwilę na coś zwracał uwagę, przerywał, na początku rundy jeszcze coś im mówił, a sekundy już mijały. Mocno irytowało, że arbiter tak bardzo przeszkadzał w płynności walki. Przyczepiał się do "pierdół", które dla widza przed telewizorem są niezauważalne. Najzwyczajniej w świecie zabierał zawodnikom efektywny czas pojedynku, ale nie można powiedzieć, że działało to na korzyść jednego lub drugiego pięściarza. Po prostu było to irytujące. Skąd takie zachowania niemieckiego arbitra ringowego Holgera Wiemanna oraz punktacja trójki sędziów z Austrii Juergena Billhardta (95:93), Ilhana Homovica (94:94) i Alexandra Plumannsa (95:92), która orzekła wygraną Polaka dwa do remisu? - Od razu sprawdziłem sobie, jakie doświadczenie mają te wszystkie osoby. I zobaczyłem, że są oni dopiero na początku swojej przygody z sędziowaniem. Dlatego podejrzewam, że w podświadomości mogli mieć zakodowane, że pracują na gali u dużego promotora, a w walce wieczoru występuje jego zawodnik. W rezultacie taka sytuacja powoduje, że mimowolnie taki sędzia widzi więcej ciosów tego zawodnika, który na końcu, jak mu się wydaje, powinien wygrać. Z kolei ja nie wykluczam, że gdyby Artur Szpilka słusznie przegrał ten pojedynek, to dziś jego promotor Andrzej Wasilewski, z różnych powodów, mógłby być szczęśliwszym człowiekiem. Chcąc nie chcąc, ma wielki problem, z którym w efekcie takiego sędziowania musi się mierzyć i odpierać wszelkiej maści zarzuty lub oskarżenia szeroko rozumianej opinii publicznej. Reasumując, sędziowie mogli chcieć zrobić promotorowi przyjemność w dowód wdzięczności za to, że znów zostali zaproszeni i pewnie nadal chcieliby gościć w Polsce, ale nie brali pod uwagę, że doprowadzą do takiej sytuacji i w efekcie pan Wasilewski znajdzie się pod pręgierzem. Trzeba być dojrzałym sędzią, pewnie dojrzalszym niż oni, żeby sędziować walki, w których faworyt przegrywa i potrafić urzeczywistnić to na kartach punktowych. Z ich punktacji bowiem jasno wynika, że nawet te rundy, które Radczenko wygrywał dość wyraźnie, zapisywali na konto Szpilki. W tej walce mieliśmy jeszcze jedną rzecz, szeroko komentowaną, a mianowicie decyzję sędziego ringowego w 9. rundzie, gdy postanowił ukarać będącego w ofensywie Radczenkę. Jak zapatruje się pan na tę sytuację? - Ta decyzja, o odjęciu punktu Radczence, była zupełnie kuriozalna, jakby "z kapelusza". Nie mam pojęcia, jak można by było się z niej wytłumaczyć. Sędzia być może powiedział komendę "stop", ale jego obowiązkiem jest, by w takich sytuacjach być bliżej zawodników. Nie może stać dwa metry od nich, mówić stop i liczyć, że oni od razu się zatrzymają w momencie, gdy trwa akcja. Poza tym w ogóle nie wiem, po co on chciał przerwać tę akcję. Owszem, Szpilka był pochylony i głowę miał za nisko, ale to Radczence nie przeszkadzało. Po prostu jeśli jeden zawodnik, w tym przypadku Polak, w jakiś sposób fauluje lub nie walczy zgodnie z przepisami, ale mimo tego jego rywal jest w stanie atakować i zadawać celne ciosy, to nie ma potrzeby, ani podstaw do przerywania. Zwłaszcza, że Ukrainiec nie bił nieczysto, bo ja nie widziałem ciosów zadawanych w tył głowy, tylko starał się trafić z boku, więc tu też nie było żadnej przesłanki. Sędzia musi sobie zdawać sprawę, że jeśli nie jest w stanie zdążyć z interwencją, to winnym jest on sam. Pięściarze, w ferworze walki, potrzebują mocnych bodźców i sygnałów, bo działają w afekcie, a nie dochodzącego gdzieś z tyłu głosu, żeby zahamowali akcje. Ktoś, kto zwietrzy okazję, a Radczenko z pewnością widział szansę na zakończenie walki, stara się wykorzystać okazję, dlatego arbiter powinien wkroczyć zdecydowanie i ciałem oderwać ich od siebie. Inna sprawa, że ten jeden punkt, przynajmniej na kartach punktowych, nie wpłynąłby na końcowy rezultat, choć można spekulować, czy Ukrainiec zdążyłby zakończyć walkę przed czasem lub na tyle zranić Artura, że dokończyłby dzieła na początku kolejnej rundy. Coś jeszcze rzuciło się panu w oczy? - Komentatorzy, moim zdaniem, byli dosyć jednostronni dla Radczenki. Nawet w tych rundach, w których Ukrainiec wygrywał nieznacznie, albo nawet w tych, w których Szpilka nieznacznie przeważał, bardzo zauważali i podkreślali ciosy Radczenki, a nie odnotowywali pozytywnych rzeczy po stronie Szpilki. To mocno rzuciło mi się w oczy, dlatego jestem zdania, że jeśli ktoś oglądał walkę jednym okiem, a drugim pilnował, by nie rozlać jakiegoś napoju lub skupiał się na talerzu, to mógł ulec tej narracji. Poza tym wszystkim, czy dostrzegł pan cokolwiek, naturalnie z gatunku błędu formalnego, co mogłoby być podstawą to zmiany werdyktu walki na "nieodbytą"? - Absolutnie nie ma takiej podstawy. Ja jej nie widzę. Jeśli mówimy o postawie sędziego ringowego, to on po prostu kiepsko prowadził tę walkę, ale nie dopuścił się jakiegoś niedopatrzenia, nie było błędu z nieuznaniem nokdaunów, ani nie uratował żadnego z zawodników w jakimś bardzo krytycznym momencie. W tym pojedynku nic takiego nie miało miejsca. A zupełnie teoretycznie: gdyby sędzia ringowy wziął na siebie winę za decyzję o karze dla Radczenki, a austriacka federacja uznałaby kolegialnie, że to był błąd, który mógł uniemożliwić Radczence zakończenie pojedynku przed czasem, to wówczas zaistniałaby taka formalna przesłanka? - Nie, z konkretnego powodu. Otóż mówienie, że gdyby nie przerwał, to Radczenko znokautowałby Szpilkę, byłoby wróżeniem z fusów i zakładanie jednej z hipotez. Liczą się konkrety, a fakty są takie, że nie wiemy, co mogłoby się wydarzyć. Równie dobrze Szpilka mógłby nagle wystrzelić jakimś bardzo precyzyjnym ciosem i Radczenko padłby na deski. To jeszcze drugi scenariusz, zakładający mocniejsze popuszczenie wodzy fantazji: dopuszcza pan myśl, że oto nagle ze strony Austriaków pojawia się komunikat, iż doszło do błędu np. przy zapisywaniu punktów na kartach, czyli punkty Radczenki znalazły się przy nazwisku Szpilki i na odwrót? - I do tego jeszcze nie jeden, ale dwóch sędziów pomyliło narożniki? Oczywiście, to byłoby absolutnie uchybienie formalne, przy czym, co warto podkreślić, to stałoby się podstawą do zmiany werdyktu, a nie do uznania walki za nieobytą (z ang. no contest). Żeby zastosować "no contest", to w trakcie walki musiałoby wydarzyć się coś, co uniemożliwiłby jej kontynuowanie i to przed zakończeniem czwartej rundy. Ewentualnie wyniki kontroli antydopingowej, która w przypadku tej walki nie obowiązywała. A w ogóle wyobraża pan sobie tę sytuację z ogłoszeniem błędów po stronie dwóch sędziów punktowych? - Tu chyba obracamy się w sferze totalnie życzeniowej. Nie sądzę, bo dopiero wtedy by się wygłupili. Albo inaczej: nawet jeśli już, w jakimś stopniu, wygłupili się takim werdyktem, to wówczas by się skompromitowali. Jeszcze jestem sobie w stanie wyobrazić, że taka sytuacja mogłaby wydarzyć się z soboty na niedzielę, krótko po zakończeniu pojedynku, chociaż też nie sądzę. Widziałbym tylko jedne okoliczności, gdy mogłaby zaistnieć taka sytuacja. Mianowicie mamy sędziów, którzy wprawdzie nie rozumieją po polsku, ale widzą, że w górę idzie ręka Szpilki, ale wydaje im się, że przecież więcej rund wypunktowali dla tego drugiego zawodnika. Wtedy podchodzą do supervisora i mówią: "słuchaj, coś nam się nie podoba, weź pokaż te nasze karty". Wtedy na szybko naprawiają błąd, ponieważ pomylili oznaczenia narożników i po kilkunastu minutach mamy prawidłowy werdykt. To moim zdaniem jedyna możliwość, a nie po kilku dobach od imprezy. To dopiero byłby kabaret i praktycznie całkowicie ich dyskwalifikowało. - Podsumuję to tak: z tych decyzji, które zapadły w walce wieczoru w Łomży, czy nam się to podoba czy nie, sędziowie są w stanie się wytłumaczyć. Przecież wszyscy pamiętamy walkę Krzysztofa Głowackiego z Mairisem Briedisem. Więc przypomnę, że tam wydarzyło się w zasadzie wszystko, co mogło się zdarzyć z punktu widzenia sędziego ringowego, a nic nie zostało zmienione. Skoro nawet taka seria błędów nie została uznana za wypaczenie wyniku i uznania walki za "no decision", tylko formalnie Krzysztof cały czas ma porażkę z Łotyszem przez techniczny nokaut, zatem w przypadku walki Szpilki z Radczenką zupełnie nie ma tematu. Nie ulega wątpliwości, że autonomia sędziów jest bardzo szeroka, pole do interpretacji bardzo szerokie, więc właściwie z wszystkiego, co jest ocenne, są w stanie się wytłumaczyć. Trwa dyskusja, co zrobić, aby w przyszłości ograniczyć taką pracę sędziów? Czy powinno powstać jakieś ciało nadzorcze, a jeśli tak, to z kogo musiałaby się składać, żeby być możliwie najbardziej niezależną komórką? - To niezwykle trudne pytanie. Z jednej strony na pewno takim batem na arbitrów jest szeroko rozumiana opinia publiczna. Natomiast to wcale nie jest tak, że ta opinia zawsze musi mieć rację. Według mnie najbardziej kluczowa jest kwestia szkolenia sędziów, w czym widzę największe rezerwy. Czyli osobista chęć nieustannego rozwoju, by chcąc sędziować najlepsze walki, mieć świadomość, że przy każdym kolejnym pojedynku trzeba się maksymalnie starać i być skoncentrowanym. Mam wrażenie, że popełniane błędy często wynikają nie z braku umiejętności, czy chęci lub niechęci przypodobania się komuś, tylko właśnie braku koncentracji. Ale to nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek ciałem, które miałoby w jakikolwiek sposób nadzorować i oceniać. Jaki jest główny argument przeciw? - Po prostu można stworzyć i pięć poziomów oceniania, ale koniec końców zawsze na górze będzie ktoś oceniający, czyli tak czy siak kwestie ocenne nie będą miały końca, bo niby dlaczego nie poddawać w wątpliwość werdyktów tych na górze? Jeśli ktoś ma złe chęci lub robi coś specjalnie, co może mu dawać jakieś korzyści, to w inny sposób można go wyeliminować. A jeśli ktoś jest niedouczony, to wracamy do tego, co powiedziałem wcześniej, czyli do szkolenia, czyli oglądania i sędziowania walk. Szanujący się arbiter nie może sędziować walk tylko od gali do gali, ale również w międzyczasie powinien cały czas rozwijać swój warsztat. A wracając do ciała nadzorczego, to ja od razu pytam, kto miałby być oceniającym. Promotorzy? To byłoby chore. - No właśnie. To kto, dziennikarze? Oczywiście ten zawód daje pole do szerokiego oceniania, ale z drugiej strony redaktorzy, z całym szacunkiem, nie mają kwalifikacji, by stać się wyrocznią. Z tego, co się orientuję, nie widać dziennikarzy, którzy pojawialiby się na seminarium sędziowskim, gdzie mogliby doskonalić umiejętność "czytania" pojedynków ze znajomością wszystkich, bieżących wytycznych. Ktoś może powie, że odpowiednimi kandydatami byliby doświadczeni sędziowie, którzy właśnie zakończyli karierę. Z drugiej strony to może być już człowiek, który wchodzi w taki wiek, że jego obecne zdolności już nie idą w parze z tym, że zjadł na sędziowaniu zęby. Trzeba to jasno przyznać, że kwalifikacje do tego fachu nigdy nie były, nie są i nie będą wymierne. Tak się po prostu nie da. Dość powiedzieć, że jeśli do wyrównanej rundy usiądzie trzech sędziów na światowym poziomie, to nie sposób wykluczyć, że ich punktacja okaże się różna. Decyzje sędziego, czy nam się to podoba czy nie, do pewnego stopnia zawsze będą subiektywne. Musi on jednak pamiętać i trzeba go edukować, że to nie jest okazja do zrobienia wszystkiego, bo bierze za to odpowiedzialność. Rozmawiał Artur Gac