Jak Pan trafił do boksu? Fiodor Łapin: Na pierwsze zajęcia w rodzinnym Archangielsku zaprowadził mnie starszy o pięć lat brat Wadim. Klub nazywał się Wodnik. Niestety, nie było zapisów do mojego rocznika (Łapin urodził się w 1967 r. - PAP), ale uparłem się i trenowałem ze starszymi. Później jeździłem na zawody mając przy sobie świadectwo starszego o rok kuzyna Dmitrija. Inaczej nie mógłbym jeszcze startować. Organizatorzy nie wiedzieli o co chodzi, a najbardziej byli zdziwieni, gdy przed rozdaniem dyplomów podbiegał do nich mój szkoleniowiec i prosił o wpisanie innego imienia przy nazwisku Łapin. Odnosił pan sukcesy? - Boksowałem w Archangielsku tylko do kategorii juniorów, ale zdobyłem medal mistrzostw Rosji w tej grupie wiekowej. Czy to latem, czy zimą trzy razy w tygodniu dojeżdżałem po prawie 20 km do klubu. Od małego nauczony byłem dyscypliny i pracowitości. Kiedy opuścił pan rodzinne strony? - Mając 17 lat, wraz z kilkoma kolegami, pojechaliśmy studiować na AWF do Lwowa. Już wtedy postanowiłem, że zostanę trenerem, chociaż jeszcze na Ukrainie boksowałem w drużynie akademickiej. Na uczelni szło mi dobrze, miałem nawet propozycję pozostania i dalszego kształcenia się. Bardzo miło wspominam naukę we Lwowie, wiele się tam nauczyłem. Jak Pan trafił do polskiej ligi? - W drużynie z Jaworzna występował mój kolega ze studiów, nieżyjący już Andriej Janczenko. Boksował w Polsce w wadze ciężkiej. On ściągnął mnie do Victorii. Nie sądziłem, że zostanę tak długo, a to już 20 lat. W tamtych czasach pięściarze ze śląskich klubów pracowali w kopalniach? - My całym zespołem zjeżdżaliśmy o 6. rano na szychtę, pracowaliśmy do 13., wracałem do hotelu robotniczego, w którym mieszkałem, o 17. mieliśmy trening, a o 21. człowiek szedł już spać. Było ciężko, lecz zdobyliśmy tytuł drużynowego mistrza kraju. Przecież wtedy liga była mocna. Zawodnicy inaczej myśleli niż teraz: najpierw chcieli osiągnąć sukces, a dopiero później pytali o pieniądze. Obecnie jest odwrotnie. Niektórzy z pięściarzy amatorskich nie zdają sobie sprawy jak jest na przykład w Stanach Zjednoczonych. Tam też wielu pracuje, a dopiero wieczorami wchodzą do ringu, dorabiając również jako sparingparterzy. Pierwszy zjazd na dół był ogromnym stresem? - Chłopaki z drużyny trochę się ze mnie śmiali. Nie miałem żadnego pojęcia o kopalni, a oni w większości pochodzili z górniczych rodzin, jeśli nie ojciec, to ich dziadek pracował na dole. Tak się złożyło, że z kilofem na ścianie nie pracowałem, ukończyłem kurs maszynisty i woziłem ludzi, węgiel. To nie była rozrywka. Pana podopieczny Albert Sosnowski też przeżywał ciężkie chwile, słuchając zewsząd słów krytyki i zdziwienia, że zgodził się walczyć z Witalijem Kliczką. - Najlepiej siąść z piwem i wyśmiewać się z rodaka, który dostał szansę rywalizacji o pas federacji WBC. Gdyby jej nie przyjął i nie spróbował, nie dałby sobie szansy osiągnięcia wielkiego sukcesu. Niedawno doprowadził pan powtórnie do mistrzostwa świata wagi junior ciężkiej Krzysztofa Włodarczyka, a teraz szansę w kategorii ciężkiej ma Sosnowski. Jak radził Pan sobie z przygotowaniami dwóch pięściarzy do tak poważnych pojedynków? - Całymi dniami pracowałem, nie tylko na treningach, ale i wieczorami, i rano, kiedy trzeba było szykować plan działania na kolejny dzień, czasem coś zmienić, poprawić. Brakowało mi czasu. Obaj są w innym punkcie swych karier - Włodarczyk nie ukrywał, że jeśli przegra z Włochem Giacobbe Fragomenim, to pozostanie mu boksowanie o "paski", zaś Sosnowski na dobrą sprawę niczym nie ryzykuje, bo faworytem nie jest. - Krzysiek jest zaawansowany technicznie, tylko nie potrafił dotychczas wszystkiego "sprzedać" w ringu. Podczas sparingów to inny chłopak. Albert ma spore rezerwy w technice czy taktyce. Na zgrupowaniach staraliśmy się tak go przygotować, by w dniu walki pokazał wszystko, co najlepsze. Jakie atuty ma Sosnowski w starciu z Kliczką? - Chce dostać się do gardła legendzie zawodowego boksu, jest głodny sukcesu. Albert jest szybkim, dynamicznym zawodnikiem i to postaramy się wykorzystać. Co do Witalija, jest charakternym, twardym zawodnikiem, który nigdy nie pęka. Bokserzy muszą sobie radzić ze stresem, ale trenerzy też. - Zabrałem do Niemiec parę książek, lubię czytać m.in. o rosyjskich detektywach. Oczywiście czytam też po polsku. W Polsce mieszka pan sam? Nie, z żoną Jolantą, którą poznałem w Jaworznie. Mamy 11-letniego syna Igora. Łapin junior będzie bokserem? - Sport go nie pasjonuje, a ja nie namawiam. Wystarczy, że jeden +wariat+ jest przy tej dyscyplinie. Rodzina jeździ z panem na walki? - Czasem się wybierają, lecz w Gelsenkirchen moich najbliższych nie będzie. Radosław Gielo z Gelsenkirchen