To był szczególny wieczór dla fanów pięściarstwa. Najpierw w ringu w Helsinkach w ramach turnieju "Super Six" spotkali się Arthur Abraham i Carl Froch, ale to był popis jednego aktora. Niesamowicie przygotowany Froch zdominował pochodzącego z Armenii Niemca i pewnie zwyciężył na punkty, zdobywając wakujący pas WBC w wadze super średniej. Znacznie ciekawiej było parę godzin później w Las Vegas. Początek był dość sensacyjny. Skazywany na porażkę Australijczyk w trzeciej rundzie posłał faworyta na deski, ale kontakt z matą ringu - jak przystało na wojownika z krwi i kości - tylko rozzłościł Marqueza i zmotywował do jeszcze większego wysiłku. "Dynamit" w swoim stylu poszedł na wojnę z rywalem i przejął kontrolę nad walką, zmuszając sędziego do zastopowania pojedynku w dziewiątym starciu. Marquez jest jednym z moich pięściarskich idoli, ale nie jemu chciałbym poświęcić najwięcej uwagi. Innym, równie ważnym bohaterem walki był sędzia ringowy, Kenny Bayless (na zdjęciu z lewej obok Marqueza). Arbiter idealnie wyczuł moment, w którym Katsidis zaczął "odpływać" i przerwał pojedynek, chroniąc tym samym Australijczyka przed ciężkim nokautem. Wyczucia walki i tego, co dzieje się z pięściarzem powinien uczyć się od niego Ian John-Lewis, który prowadził niedawną konfrontację (a właściwie egzekucję) Witalija Kliczki z Shannonem Briggsem. Briggs mniej więcej od 7-8 rundy nie kontaktował, a mistrz świata raz za razem posyłał na jego szczękę potężne bomby. Amerykanin zademonstrował jednak nieprawdopodobną odporność na ciosy i mimo tego, że nokaut przez pół walki wisiał w powietrzu nie padł twarzą na ring. Niestety starcie Kliczko - Briggs nie miało wiele wspólnego z walką bokserską, a bardziej przypominało wykonanie wyroku przez kata. Arbiter nie zdecydował się jednak na przerwanie rzezi, co groziło tylko i wyłącznie problemami zdrowotnymi Shannona. Swoje "trzy grosze" do sprawy dołożył też stojący w narożniku sztab Briggsa. Trener z uporem maniaka po każdej rundzie (coraz wyraźniej przegranej) tłumaczył swojemu podopiecznemu, że dobrze mu idzie i za moment nadejdzie jego czas. Albo facet zapomniał okularów, albo cały świat oglądał zupełnie inną walkę. Bayless do podobnego absurdu nie dopuścił. A Marquez? Niech nadal na całego zabiega o trzecie starcie z Pacquiao. Świat boksu zawodowego potrzebuje takich perełek, zwłaszcza kiedy oczekiwana rywalizacja "Pac-Mana" z Floydem Mayweatherem Juniorem po raz kolejny najpewniej skończy się na słowach. Dyskutuj o artykule na blogu Darka Jaronia!