Saleta ma 44 lata. Jako jeden z niewielu pięściarzy w kraju sięgnął po tytuł mistrza kontynentu zawodowców. Po nim ten pas w kategorii ciężkiej wywalczył tylko jeden Polak - Albert Sosnowski. Przygoda bokserska Salety zaczęła się tak naprawdę od znajomości z Dundee. Ostatni pojedynek stoczył 17 lutego 2006 roku - w Reading (USA) wygrał z Edem Perrym. Łącznie "Chemek" stoczył 50 walk; w 43 triumfował, siedem przegrał. PAP: Kiedy po raz pierwszy pojechał pan do Dundee do Miami? Przemysław Saleta: - W lipcu 1991 roku. Udałem się na Florydę na sześciotygodniowy obóz przygotowawczy przed debiutem w boksie zawodowym. Kto polecił panu ośrodek trenera Alego, Foremana, Leonarda i innych mistrzów świata? - Trafiłem do Miami za sprawą mojego promotora z kickboxingu Michaela Deubnera, który był z kolei zaprzyjaźniony z asystentem Angelo. W końcu niemal zadomowił się pan u Dundee... - Po wygranej ze Steve'em Paolillim wróciłem do Polski, gdzie na Torwarze odbyła się z moim udziałem pierwsza w powojennej historii gala profesjonalnego pięściarstwa (Saleta wygrał z Ianem Bullochem - PAP). W międzyczasie stoczyłem jeszcze pojedynek w kicku. Znałem już wtedy promotora George'a Scotta, czarnoskórego Szweda liberyjskiego pochodzenia, który pod nazwiskiem George Cramne zdobył wicemistrzostwo olimpijskie w Seulu. I właśnie ten człowiek złożył mi propozycję współpracy i przeprowadzki do Stanów Zjednoczonych. Kontrakt podpisałem w listopadzie 1991, a na początku 1992 roku wyjechałem do Miami. Przebywałem u Angelo do 1996. Zwracał się pan do wielkiego szkoleniowca po imieniu? - Każdy mówił do niego per ty, bowiem Angelo tak chciał. Był spokojnym, zawsze uśmiechniętym i dostępnym człowiekiem. Bardzo pozytywna postać. Gdy po raz pierwszy go spotkałem miał 70 lat. W Polsce o ludziach w takim wieku miało się wtedy wyobrażenie, że są już raczej bliżej końca, niż dalej. Tymczasem on duchem był bardzo młody, wynikało to częściowo z tego, że na co dzień przebywał z facetami w wieku 20, 30 lat. Poza tym robił to, co było jego pasją. Miał pan indywidualne zajęcia z Dundee? - Angelo obecny był codziennie w gymie, spędzał w nim mnóstwo czasu, koordynował zajęcia, pracę innych trenerów. Gdy ktoś szykował się do większej walki, wówczas jemu poświęcał więcej energii. Widział moje treningi, poprawiał mnie, doradzał. Był szkoleniowcem tzw. starej daty, nie uznawał zupełnie zajęć na tarczy, nie uznawał siłowni, choć potem trochę jego myślenie zaczęło się zmieniać. Ale gdy ktoś sam ćwiczył na worku czy technikę, wówczas chętnie pomagał. Często miał pan Dundee w swym narożniku podczas pojedynków? - Będąc w USA stoczyłem kilka walk i na prawie wszystkich sekundował mi Angelo. Słynął z umiejętności motywacyjnych, potrafił dotrzeć do zawodnika w każdym, nawet najtrudniejszym momencie. Już nie pamiętam dokładnie, co przed 20 laty mówił do mnie w trakcie walk, ale podam jeden przykład. W 1994 roku miałem bój z Carlem Williamsem. Podchodziłem do niego z kontuzją, po wyczerpującej, 12-rundowej walce z Dennisem Andriesem. To był teoretycznie słabszy przeciwnik, ale okazało się, że świetnie przygotowany. Mnie dokuczało i przemęczenie, i uraz. W połowie pojedynku przegrywałem na punkty, a co gorsza czułem, że już nie mam siły. - Krew lała się z rozciętej wargi i zanosiło się na porażkę. Dla mnie to byłaby klęska, bowiem zajmowałem wtedy czwarte miejsce w rankingu światowym, a ewentualne niepowodzenie oznaczałoby spadek o wiele pozycji. Do dziś nie wiem, skąd wziąłem siły i jakim cudem wygrałem, byłem lepszy w każdej rundzie od szóstej do dziesiątej. Dużo wtedy się nauczyłem też o sobie, zrozumiałem, że człowiek nie walczy tylko dla siebie, ale i dla niego - Dundee. Trener wkładał w walkę całe swoje emocje i wiedzę, dlatego nie wypadało się mniej angażować, niż on. Rozmawialiście po treningach tylko o boksie? - Moje życie w Ameryce toczyło się wokół pięściarstwa, ale oczywiście tematów mieliśmy mnóstwo. Angelo chciał rozmawiać o wszystkim, zresztą mogę powiedzieć, że łączyła nas przyjaźń. On nie traktował siebie jako ikony i nie chciał aby inni tak go traktowali. Chciał być zwykłym, ciepłym człowiekiem. Poznał pan Muhammada Alego? - Od czasu do czasu, kiedy tylko Ali był na Florydzie przychodził do gymu Dundee. W Miami Convention Center swego czasu zorganizowana została gala w rocznicę walki Alego z Sonnym Linstonem. Kiedy ostatni raz widział się pan z Angelem Dundee (zmarł 1 lutego)? - Od kilku lat uczestniczę w specjalnych podróżach motocyklowych po świecie. W 2009 roku odbyła się pierwsza, właśnie po Stanach, z San Francisco do Miami. Wtedy spotkałem Angelo. Był w bardzo dobrej formie, mimo że miał już 88 lat. Nie było widać jego wieku. Martwił się tylko stanem żony, w której był mocno zakochany (umarła w 2010 - PAP). Amerykański trener odcisnął największe piętno na pana karierze? - Na pewno był wyjątkową osobą w mojej przygodzie ze sportami walki, ale nie mogę zapomnieć o moich szkoleniowcach z kickboxingu Andrzeju Palaczu i Ludwiku Denderysie. Dundee był wyjątkowy także z tego względu, że nie chciał ode mnie pieniędzy. W tamtych czasach nie zarabiałem zbyt wiele, ale po każdym pojedynku przychodziłem i chciałem oddać trenerowi 10 proc. honorarium. Nigdy nie chciał ich wziąć ode mnie, mówił, że są mi potrzebne, a jak już dużo zarobię, to może wtedy się z nim podzielę. Rozmawiał: Radosław Gielo