Artur Gac, Interia: W filmie więcej jest faktów czy fabuły? Helena Kulej, pierwsza żona Jerzego Kuleja: - Więcej faktów i rzeczywistych wydarzeń, ale fabuły też jest sporo. Jest pani zadowolona z końcowej produkcji? - Jestem w pełni usatysfakcjonowana, choć ta fikcja trochę mi nie współgra z tym, co ja przeżyłam. Ale scenarzysta powiedział mi, że film musi być lekko ubarwiony, bo inaczej nie miałby oglądalności. Dlatego zgodziłam się na te wszystkie "wkrętki". A z tych "wkrętek", która najmniej współgra z rzeczywistością? - Trudno mi w tej chwili na tyle się skupić, by bezbłędnie odpowiedzieć. Mogę tylko powiedzieć, że nie było nic takiego, co by mnie zaszokowało i sprawiło mi niezadowolenie. Naprawdę przekonał mnie scenarzysta, mówiąc że film nie byłby aż tak ciekawy, gdyby troszkę nie przekoloryzowali pełnych spraw. I ja się z nim po prostu zgodziłam. Marian Kasprzyk do dziś nosi żal, że w filmie "Bokser", w jednej ze scen dotyczących wydarzeń z nim w roli głównej, na dłoni wcielającego się w główną rolę aktora Daniela Olbrychskiego znalazł się kastet. Niby wiadomo, że film był sfabularyzowany, ale mistrz olimpijski czuł się z tym źle, że tak niehonorowo został przedstawiony. - Znam tę historię, jak również samego Mariana na tyle, iż wiem, że na pewno by się do tego nie posunął, by uzbroić się w kastet. W naszej produkcji czegoś porównywalnego, co wywoływałoby poczucie żalu, nie było. Gdyby znów miała pani przeżyć swoje życie na nowo, chciałaby pani, aby wczesną wiosną 1960 roku w kawiarni Wiedeńska młody mężczyzna uknuł intrygę, która doprowadzi do waszej pierwszej randki, a 5 lipca (ślub cywilny) i 30 września (sakrament kościelny) 1961 roku będziecie sobie przyrzekać, że co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela? - Wie pan, przede wszystkim ja byłam wychowywana w katolickiej rodzinie. Jurek pochodził z Częstochowy, też z rodziny wierzącej, choć jego ojciec swego czasu przez jakiś okres należał do partii komunistycznej, ale niedługo, bo coś mu się tam nie podobało i się wypisał. Natomiast kluczowe było to, iż moi rodzice nie wyobrażali sobie, bym mogła być z mężczyzną bez ślubu kościelnego. Ja byłam w tym duchu wychowana i dążyłam do tego, a Jurek nie miał żadnych oporów. Panią porównywano ze słynną Giną Lollobrigidą. - Teraz to już się trochę zestarzałam (śmiech). Niemniej mieliśmy z Jurkiem zrobione zdjęcia ślubne, które były wystawione w gablocie u fotografa na Mokotowie. I wszyscy znajomi, którzy oglądali te fotografie mówili, że jestem bardzo podobna właśnie do Giny Lollobrigidy. Co kobieta czuje, gdy słyszy takie opinie? - Byłam wychowana w skromnym domu i to nie było dla mnie naturalne, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie sprawiało mi to przyjemności. Tym bardziej, że dla mnie to była najpiękniejsza kobieta świata. Ona miała przecież tak idealne kształty! W talii, w biodrach, w biuście i w ogóle. Do tego miała przepiękną twarz. Do jej twarzy nie można było się nijak przyczepić. Moim zdaniem nie miała żadnych mankamentów. Może inni ludzie uważają inaczej, ale dla mnie była ideałem kobiety. Poza tym, że była jedną z najbardziej znanych europejskich aktorek tamtych czasów, to uchodziła także za międzynarodowy symbol seksu. - O tak. Pani, już jako wybranka Jerzego Kuleja, niedługo później zwyciężyła w wyborach Miss Wiosny. - W kawiarni "Stolica". Kiedyś taka była, teraz już jej nie ma. Po prostu byliśmy na fajfie, jak kiedyś nazywało się zabawy, trwające od godz. 17 do 22. Jeszcze wtedy grała tam orkiestra, nie puszczali muzyki z magnetofonu. Na początku ogłosili konkurs na najładniejszą uczestniczkę tej zabawy. I w pewnej chwili, gdy tańczyliśmy, jeden z członków tej orkiestry poinformował, iż biorący udział w zabawie wybrali mnie. Podejrzewam, że pani Jureczek musiał być w siódmym niebie. - Niby był, niby to go cieszyło, lecz coś panu powiem. On umiał kochać tylko jedną osobę. Siebie. I to była jego największa wada. Czyli gdybyśmy szukali osoby, definicyjnie egocentrycznej i narcystycznej, to pan Jerzy byłby przykładem idealnym? - Może nie zupełnie idealnym, ale bliskim ideału. Czego zatem zabrakłoby mu do idealnego narcyza? - Choćby tego, że uważał się za zbyt niskiego mężczyznę (167 cm wzrostu - przyp.). Czyli nosił w sobie pewien rodzaj kompleksu niewyrośniętego mężczyzny? - Tak. Zresztą tych centymetrów także brakowało mu w ringu. Brakowało mu zasięgu rąk i właśnie wzrostu. Większość jego przeciwników w tych aspektach górowało nad nim, przez co miał dużo bardziej utrudnione zadanie, by poprowadzić walkę. Był taki mierny bokser, Piński się nazywał. Nie wiem, czy kojarzy pan takie nazwisko. Oczywiście, Józef Piński. Jeden z tych zawodników, który nie leżał panu Jurkowi, wprost był jego przekleństwem. - No właśnie. Och, jak Jurek nie lubił z nim walczyć! Mówił, że sam nie uderzył, a drugiemu też nie dał. Wykorzystywał przewagę w warunkach fizycznych i paraliżował Jurka. Mąż wielokrotnie był o panią chorobliwie zazdrosny? - Szczerze powiem, że tak. Przy czym on był psem ogrodnika, tak go nazwałam. Wie pan, do czego zmierzam? Domyślam się. - Sam mógł latać na różne suki, ale broń Boże, żeby ktoś ruszył jego kobietę. Czyli w ringu nie radził sobie z tymi, którzy sami nie boksowali i jemu na to nie pozwalali, a podobną regułę przenosił do życia prywatnego. Może psychologiczne byłoby to do wytłumaczenia. - Coś w tym jest, co pan powiedział. Nigdy wcześniej o tym nie pomyślałam. Jak nazwać pani położenie? Pan Jerzy wychodził oto z takiego założenia, że skoro już ma kobietę u boku, to kompletnie nie musi zabiegać o jej względy, troszczyć się i dbać o jej dobro, tylko na co dzień prowadzić rozwiązłe życie, wiedząc że ma przystań, do której zawsze może wrócić? - Coś takiego, dobrze to pan zdefiniował. Zresztą dowodem, że zawsze wracał, są wydarzenia z okresu, gdy już formalnie się rozeszliśmy. Miał już nową panią z Ełku, ale gdy tylko coś mu się stało lub dolegało, zawsze przylatywał do mnie. I u mnie znajdywał pocieszenie, pomoc i wsparcie. To ja prowadziłam go do lekarza, żeby się leczył, bo tamta pani w ogóle o to nie dbała. On po prostu mi ufał. Swego czasu zapytałem waszego syna, Waldemara, czy to prawda, że ojciec do końca życia wspierał finansowo swoją pierwszą żonę, czyli właśnie panią, rodzicielkę jego dziecka. I usłyszałem taką odpowiedź: "Oczywiście. Zresztą ojciec w pewnym okresie swojego życia zaczął mieć wyrzuty sumienia co do tego, jak potraktował swoją pierwszą żonę. Wówczas poczuł potrzebę niesienia jej pomocy i bycia z nią, ponieważ było mu to potrzebne. Bardzo często się widywali, mama nawet jeździła z nim do specjalistów, gdy leczył czerniaka. Tata przez całe życie nie miał nikogo tak bliskiego, jak moja mama. Razem przeżyli najpiękniejszy okres swojego życia i doświadczyli największej, choć burzliwej miłości. To uczucie pozostało w jego sercu do końca życia i nie potrafił sobie odmówić, by być z nią blisko i jej pomagać". - Dosłownie tak było, to wszystko prawda. Gdyby nie ta pani, która chodziła za nim i wszystko zamykała... Miałam w swoim życiu trudniejszy okres, który przytrafił się już po naszym rozstaniu. A ponieważ byliśmy w kontakcie i rozmawialiśmy na wszystkie tematy, niechcący mu o tym powiedziałam. Wówczas zdeklarował się, że co miesiąc będzie mi wysyłał na konto określoną sumę pieniędzy i przez jakiś czas to trwało. Jednak gdy zachorował i leżał w szpitalu po pierwszym wylewie, ta pani wymogła na nim, aby odebrał mi tę zapomogę. Nie wiem, jak ona to zrobiła, czy go przymusiła. W każdym razie lekarzom mówiła, że jest jego żoną, przez co ani mnie, ani syna nie wpuszczali do niego do szpitala. Za wszelką cenę chcieliśmy przy nim czuwać, a ona wszystko przed nami zamykała. Do tego opowiadała lekarzom niestworzone brednie. Przy czym, formalnie, nigdy nie byli małżeństwem. - A skąd. Ona namawiała go, żeby wzięli ślub cywilny, ale on to wszystko odwlekał w czasie. Mówił: "a po co nam teraz ślub? Ty masz swoje dzieci, ja swoje, każde z nas ma swoją rodzinę. Po co nam ten ślub? Jest nam dobrze razem i niech będzie tak, jak jest". On mi o tym wszystkim opowiadał, przecież ja o wszystkim wiedziałam. Był ze mną szczery. Mam pełne przekonanie, że tak, jak wspomniana pani, w żadnym stopniu nie poróżniła was druga małżonka pana Jerzego, czyli pani Krystyna. - No pewnie, z Krystyną do dzisiaj pozostajemy w przyjaźni. Odwiedza mnie, tak samo jak ja, czasami pojawiając się u niej w Piwnicznej-Zdroju, jeśli akurat zabiorą mnie dzieci, bo sama już nie podróżuję. Powiedziała, że jej dom oraz mieszkanie są zawsze dla mnie otwarte. Jaki jest przepis, by dwie byłe żony, na swój sposób rywalki, zbudowały taką relację? - Być może najistotniejsze jest to, że Krysia nie odbiła mi Jurka. My już byliśmy po rozwodzie, mieszkaliśmy oddzielnie, więc nie mogłam mieć do niej żalu. Odbiła mi go pani z Ełku, chodząc za nim jak cień. Do Krysi nie mam żadnych pretensji, zresztą teraz naprawdę bardzo często mnie odwiedza i regularnie do siebie telefonujemy. Gdy z nią się wiązał, był wolny i mógł robić to, co chciał. Temat wspólnego małżonka często się pojawia? - Prawdę mówiąc staram się go omijać, bo nie jest to dla mnie miły temat. Nigdy się nie pokłóciłyśmy, bo obie mamy jakiś poziom kultury, więc nie wyzywamy się, ani sobie nie ubliżamy, ale zdarzało się tak, że prosiłam Krysię, byśmy przestały. Słuchałam jej, aż w pewnym momencie mówiłam "basta". Z jakich największych tarapatów wyciągała pani mistrza pięści? - Pierwszy na myśl przychodzi mi wypadek pod Ciechocinkiem, gdy jechał mercedesem. Nazajutrz natychmiast byłam u niego w szpitalu w Aleksandrowie. To, co zobaczyłam na jego twarzy, to była góra mięsa. Byłam przerażona. Później przechodził jeszcze trzy operacje plastyczne, przy których oczywiście cały czas mu pomagałam. Nie jego pani, tylko właśnie ja. Miał ode mnie duże wsparcie, czuł z mojej strony bratnią duszę i nie odstępowałam go w biedzie. Mimo że już nie łączyła nas żadna miłość, w grę nie wchodził też seks, ale czuliśmy do siebie sympatię. Chociażby wspominając lata młodości, gdy byliśmy szczęśliwi, zakochani i nic się dla nas nie liczyło. Jurek uciekał z koszar, żeby tylko móc choć na chwilę się ze mną zobaczyć. Ja pamiętam te wszystkie wydarzenia i one mnie, krótko mówiąc, rajcują. To był widok nawet bardziej przerażający niż ten związany z fatalną historią z milicjantami, którzy w Zakopanem niemal zatłukli go na śmierć, powodując rozległe obrażenia fizyczne? - O tak, to też było traumatyczne. Jak go zobaczyłam, bo prosto stamtąd, jak zwykle, przyjechał do mnie, to go w ogóle nie poznałam. Był cały siny, calusieńki. Nie było na jego ciele jednego centymetra, które nie byłoby uderzone pałą. Strasznie go skatowali. Kilku policjantów wzięło się za niego jednego. Dwóch zdołał znokautować, tak przynajmniej mi opowiadał, ale było ich zbyt wielu, aby z wszystkimi sobie poradził. I co wtedy pani czuła? Współczucie, a może złość? - No jak czuć złość do człowieka, który prawie został kaleką? Tylko współczucie i chęć pomocy. Do tego doszedł w tamtym okresie wypadek samochodowy. Jego wyjazd na igrzyska do Meksyku stanął pod dużym znakiem zapytania. Z Ostatniego Grosza na olimpijski szczyt. Złota zasadzka na Rosjanina Gdy powstawała książka "Jerzy Kulej. W cieniu podium", państwa syn powiedział mi, że w jego zamierzeniu to nie ma być lektura przepełniona żalem syna do ojca o lata zaniedbań, ile nazwał to raczej deficytem emocjonalnym, wynikającym z braku szczerego kontaktu i partnerstwa. - Niewątpliwie byliśmy odsunięci na dalszy plan. Waldek w swojej wypowiedzi był szczery. W niedawnym wywiadzie dla Gazety Wyborczej dodał na temat śp. taty takie słowa: "Czasami był bardzo miły, do rany przyłóż. Ale gdy popił, często stawał się bardzo brutalny. Jako dorastające dziecko, odbierałem takie zachowania bardzo źle, domowe awantury bardzo mnie bolały. I zawsze stawałem po stronie mamy". - Tak, wtedy był agresywny. Ja to odczułam na własnej skórze, ale nie chcę się w to zagłębiać, bo to boli. Podniesiona ręka przez ukochanego jest chyba nie do wymazania. - Tak, tego nie zapomina się do śmierci. Gdy formalnie nic nie wiązało waszego związku, wtedy pojawiła się ta szczególna przyjaźń, niesiona pomoc i szczere rozmowy. Zdarzyło się, że kiedyś wróciliście do tych mroczniejszych zdarzeń, a pan Jurek szczerze tego żałował i panią przeprosił? - Sam fakt, że zmienił się na korzyść i był dla mnie bardzo dobry oraz pomocny, to już był wyraz jego przeprosin. On nie umiał powiedzieć przepraszam. Jakoś mu ciężko było używać tego słowa. Przynajmniej ja nigdy nie usłyszałam z jego ust tego zwrotu. Niemniej sposób zachowania i ludzkie odruchy świadczyły o tym, że bardzo żałuje i przeprasza. Ale bez wypowiedzenia tego wprost. To chyba tak samo, jak wprost nie potrafił powiedzieć "kocham". - Tak, tak! On po prostu nie umiał okazywać uczuć, dusił je w sobie. Bo na pewno je miał, nie ma człowieka, który byłby pozbawiony uczuć. Mógł to postrzegać w ten sposób, że samcowi alfa nie przystoi wyrażanie uczuć, bo byłoby to oznaką słabości? - Niezupełnie. W jego rodzinie nie było tradycji okazywania sobie uczuć. On po prostu był tego nienauczony, więc dla niego byłoby wręcz dyshonorem powiedzieć "ja cię kocham". Tak mi się wydaje. Oczywiście, takie postawy też wynosi się z domu. - Wprawdzie moi rodzice też nie wyznawali sobie w ten sposób miłości, ale byli dla siebie bardzo uprzejmi i bardzo grzeczni. I to wystarczyło im do tego, by dawać sobie do zrozumienia, że się kochają. A u Jurka nie było ani jednego, ani drugiego. Poniedziałkowy poranek, 5 listopada 1979 roku, balkon trzypokojowego mieszkania przy ulicy Królewskiej 45, dziewiąte piętro, wiszący kabel anteny, którym Jerzy Kulej owinął nadgarstek lewej ręki. I oparty o balustradę balkonu rozpoczął wewnętrzy dialog - rozmawiał z panią o swoim niedoszłym samobójstwie? - Nie, on nie chciał rozmawiać na ten temat. On się po prostu, podejrzewam, bardzo tego wstydził. No bo jak to, on - taki odważny, a chciał targnąć się na własne życie? Tutaj do dialogu włączył się obecny przy rozmowie syn, Waldemar Kulej, który przypomniał to, co już kiedyś opowiadał na łamach Interii. - Ja z tatą o tym rozmawiałem i powiedział mi, że w żadnym razie nie chciał, by ktokolwiek pomyślał, że chciał popełnić samobójstwo. On tak chciał to zaaranżować, aby zdarzenie wyglądało na wypadek. I właśnie to, że nie doczekał się widzów z przeciwnego bloku, których relacja byłaby dowodem, że próbując naprawić antenę zleciał z balkonu, odwiodło go od tego zamiaru. Legendą obrosła postać Feliksa "Papy" Stamma, współtwórcy i głównej twarzy największych sukcesów w historii polskiego boksu olimpijskiego. Miałem wrażenie, że Jerzemu Kulejowi niekiedy brakuje słów, by właściwie oddać wielkość tego charyzmatycznego szkoleniowca. Jakim w gruncie rzeczy był człowiekiem? - Wspaniałym! Był dobry dla nas, żon pięściarzy, choć dla nich - nie powiem - był wymagający. Trzymał chłopaków krótko, że tak powiem, za mordę. Ale gdyby tego nie robił, to nie miałby z nimi takich wyników. On potrafił o godzinie 23 wieczorem iść do "Rybaka", knajpy we Władysławowie i wyciągał wszystkich gówniarzy, rozganiając ich do pokojów, którzy po wybiciu godziny ciszy przylecieli tam na balety oraz się napić. On im nie popuszczał. Czyli rzeczywiście: trener, nauczyciel i pedagog w jednej osobie. - Fantastyczny, fantastyczny człowiek. A przy tym jaki był uprzejmy dla żon. Nie wszystkie z nas miały zgodę na mieszkanie w ośrodku w Cetniewie, ale ja miałam. A spotykaliście się na niwie prywatnej? Stamm bywał u was w domu lub wy u niego? - Nie, tego trener nie praktykował. Twardo oddzielał życie zawodowe od prywatnego. Mówi pani, że był dobry dla żon pięściarzy. Zatem nie brakowało pani trochę tego, że ten przenikliwy nauczyciel z pewnością widząc, jak zachowuje się Jerzy wobec pani, może powinien bardziej zainterweniować, choćby odbywając ze swoim podopiecznym więcej rozmów? - Ja myślę, że on przeprowadzał takie rozmowy, ale też nie miał akurat tutaj twardego autorytetu. Proszę wybaczyć, ale tego nie powiem publicznie, przekażę tylko panu i proszę to zachować dla siebie. Z pewnością jednak zawsze był dobrym duchem, jeśli tylko zwróciło się do niego z prośbą o pomoc czy poradę, robił to w sposób bardzo kulturalny i delikatny. Był to superinteligentny facet. Nie na darmo nazwali go "Papą". A jeśli chodzi o kolegów-pięściarzy, z kim pan Jurek trzymał się najbardziej? - Z Maniusiem (Marianem Kasprzykiem - przyp.) i Władkiem Jędrzejewskim. Opowiem panu pewną historię, która właśnie mi się przypomniała. Pewnego razu szłam z Cetniewa do Władysławowa na stację kolejową. Sytuacja miała miejsce przed jedną z olimpiad, więc wtedy akurat mieszkałam "u Rybaka". Jako że byłam tam dwa tygodnie, to miałam przy sobie wielką, ciężką walichę, bo bardzo lubiłam się stroić, więc wzięłam ze sobą pełno łachów. Jurkowi nie chciało się tego nieść, więc napuścił Władka Jędrzejewskiego, że na pewno nie da rady donieść tej walizki na najmniejszym paluszku. A było do przejścia z dwa i pół kilometra. Niech pan sobie wyobrazi, że doniósł. Założyli się o napój "złota rosa", który wtedy był popularny. I to szedł przez las, trudnym terenem, wydeptanymi ścieżkami (uśmiech). A propos pana Mariana Kasprzyka, kiedyś opowiadał mi, że królestwem Jurka stała się dacza na Mazurach, którą wybudował krótko po zakończeniu kariery. "Bardzo skromny dom, ale z wszelkiego rodzaju wygodami. Dookoła woda i las, blisko nie było sąsiadów. Pamiętam, jak z kuszą polował pod wodą na węgorze. Tradycyjną metodą wędkował mało, ale lubił pływać i nurkować" - usłyszałem od innego z naszych mistrzów. - O tak, on uwielbiał to miejsce. Nawet już po rozwodzie tam się spotykaliśmy. Ponieważ to była nasza wspólna działka, przy podziale majątkowym zrzekł się swojej połowy na rzecz naszego syna, wiedząc że ja swoją połowę także jemu przepiszę. Nie mamy innego dziedzica, jak tylko Waldusia. Nadal posiadamy ten teren, wnuki tam non stop jeżdżą i cała rodzina mojej synowej, tak że często jest tam gwarno. Pamiętam, jak przyjeżdżał do nas już świętej pamięci członek klubu nurkowego, który potrafił jednym strzałem ustrzelić na raz dwa węgorze. Wytrzymywał pod wodą na bezdechu do czterech minut. Kiedyś na takim polowaniu był z nami również nieżyjący już aktor, Jarema Stępowski. I pamiętam, jak Jarema widząc to, co potrafi Edward, rzekł, że musi mieć jakieś konszachty z diabłem. Ten zamaszysty, sierpowy cios, którym kiedyś ścięła pani z nóg próbującego wsiadać pod wpływem alkoholu za kierownicę samochodu Jerzego, miała pani trochę wyćwiczony? - A skąd, to był odruch. Ja nawet nie wiedziałam, kiedy ta ręka mi poleciała, ale tak się bałam tego, że pijany może wsiąść do auta i zrobić krzywdę nie tylko sobie, lecz też komuś, że strzeliłam go instynktownie. I akurat trafiłam go prosto w ryło. Zachwiało nim, spojrzał się na mnie, nie wiedział co powiedzieć, a wtedy ja go za rączkę, jak dziecko, do windy i do domu. Najlepsze było to, co stało się na drugi dzień, gdy już trochę otrzeźwiał. Opowiadałam kiedyś panu? Jeszcze nie. - Dodajmy, że działo się to przed olimpiadą. Siedział ze mną, rozmawiał, w pewnej chwili podparł głowę i pół żartem-pół serio mówi: "wiesz co, Hela, chyba muszę wycofać się z tego boksu". Odparłam: "coś ty, głupi? Dlaczego?". A on na to: "bo jak mi wczoraj dałaś w łeb, to wszystkie gwiazdy widziałem" (śmiech). Mieliście obawy, że gdyby po tych wszystkich perypetiach nie wywalczył w Meksyku medalu, to... - Krótko mówiąc, w "ciupie" by siedział. Pewnie, że się tego bałam. Ewentualnie musiałby unikać powrotu do kraju. - Działacze tak przypuszczali, że Jurek może nie wrócić do Polski. I o to też trochę się bałam. Jednak pamiętam, że zadzwonił do mnie z Meksyku i powiedział, bym się nie martwiła. "Możesz wychodzić na lotnisko, ja wracam" - usłyszałam. Czy pamięta pani waszą ostatnią rozmowę? - To na pewno było w szpitalu po jego wylewie. Byliśmy u niego codziennie, ale z uwagi na panią u jego boku kontakt był mocno utrudniony. Blokowała nas i izolowała, żebyśmy broń Boże niczego od niego nie otrzymali, jak choćby domu w Jabłonnie. Zawładnęła nim całkowicie, zarówno umysłem jak i ciałem, bo był już wtedy niepełnosprawny. Dał mi do zrozumienia, że jego pani jest tak zaborcza, iż kontroluje każdy jego krok, by broń Boże ze mną się nie kontaktował. On nigdy taki nie był, żeby się podporządkować, ale sądzę, że w tym stanie zdrowia, gdy nie był już w pełni samodzielny, po prostu się jej bał. Myślę, że tłamsząc w sobie emocje, wewnętrznie przeżywał dramat, bo chciał mieć mnie u swojego boku, a jednocześnie towarzyszyła mu kobieta, którą sam sobie wybrał. To wszystko było bardzo pokręcone. A dziś potrafiłaby pani podać jej rękę i wybaczyć? - Nie. Za wiele krzywd wyrządziła nie tylko mnie, ale też Jurkowi. Mówi się, że czas leczy rany, ale tej mi nie zagoi. Wręcz brakuje mi parlamentarnych słów, by móc ją określić. Docierała do pana Jurka świadomość, że odchodzi? - Chyba nie, on walczył do końca o życie. Do końca. Odniosłam wrażenie, że nie dopuszczał do siebie myśli, że może umrzeć. Jaka jest ta starość? Taka, jakiej się pani spodziewała, czy nigdy pani o niej nie rozmyślała? - Powiem coś panu... Gdyby nie mój syn, który umila mi lata starości, to cały czas bym myślała, żeby jak najszybciej zejść z tego świata. Bo już się męczę. Walduś i moja synowa bardzo o mnie dbają, jestem zawsze zaopiekowana. Najbardziej we znaki dają się skutki neuroboreliozy? - Tak, ta choroba sparaliżowała mi wszystkie nerwy mięśniowe. I rąk, i nóg, i kręgosłupa, i w ogóle. A do tego mam chore biodro oraz zapalenia stawów kolanowego, biodrowego i barkowego. Tak że ruina. Taczki, łopata, zgarnąć i na śmietnik. Co pani mówi. Bardzo współczuję tych fizycznych ograniczeń i bólu, ale pani ma taką barwę głosu, że lekką ręką odjąłbym pani z dwadzieścia lat. - (śmiech) Czyli dla pana mam tyle, co mój Walduś? Na to by wychodziło. Chyba już nawet darowała mi pani, że tak długo rozmawiamy. - A czy mam inne wyjście? (śmiech). Jeszcze o jedno pani nie zapytałem, mianowicie o najpiękniejsze wspólne wspomnienie? - To chyba będzie jednocześnie najważniejsze. Jeden, jedyny raz Juruś powiedział do mnie: "jesteś kobietą mojego życia. Żebym nie wiem ile miał kobiet, to ty pozostajesz w moim życiu najważniejsza". Te słowa wypowiedział już po tym, jak się rozstaliśmy. Odebrałam je jako swoiste podsumowanie życia, dlatego do dnia dzisiejszego mam wobec niego tyle sympatii. Słuchanie tego było dla mnie bardzo wzruszające. Kiedykolwiek po rozstaniu z Jerzym, zbudowała pani związek z innym mężczyzną? - Nie. Pozostałam wierna jednej miłości. Rozmawiał Artur Gac W przypadku potrzeby udzielenia pomocy lub rozmowy z psychologiem, skorzystaj z jednego z poniższych numerów telefonów: Czynny całodobowo, 7 dni w tygodniu telefon Centrum Wsparcia dla Osób Dorosłych w Kryzysie Psychicznym - 800 702 222 Dziecięcy Telefon Zaufania Rzecznika Praw Dziecka - 800 121 212 Możesz też odwiedzić stronę centrumwsparcia.pl, gdzie znajduje się grafik dostępnych specjalistów: lekarzy psychiatrów, prawników i pracowników socjalnych. W przypadku, gdy potrzebna jest natychmiastowa interwencja, zadzwoń na numer alarmowy 112.