Artur Gac, Interia: Jak zdrówko u pana? Kazimierz Szczerba, były pięściarz: - W porządku, dziękuję. Przy boksie jeszcze coś się pan udziela? - Nie, już w ogóle. Wszystko wygasło. A kiedyś taka była atmosfera! Swego czasu, gdy boks trochę padł na Legii, wtedy przerzuciłem się na Gwardię i tam trenowałem. Później trochę zaangażowałem się w Polonii Warszawa, byłem przy kadrze pojawiając się na zgrupowaniach, ale wszystko to do czasu. Zmienili się ludzie, a i człowiek zrobił się trochę starszy. Obecnego boksu trochę pan ogląda? - Jeśli coś leci w telewizji, to wtedy tak, ale nawet tutaj niewiele jest walk. Odeszli od tego boksu, czy jak? Boksu nie brakuje, tylko trzeba by było mieć różne programy, a nawet specjalnie wykupywać dostęp na dedykowanych platformach. Wkrótce będzie wielka walka, pomiędzy Ukraińcem Usykiem i Brytyjczykiem Furym o wszystkie pasy w wadze ciężkiej. - Zgadza się, ale to przecież już są dziadki. No najmłodsi nie są, ale ciągle w dobrym wieku. Jeden 36 lat, drugi 35. - Tak? Ja myślałem, że znacznie więcej. W takim razie jeszcze młode chłopaki, spokojnie do 40-tki można boksować. Pochodzi pan z Ciężkowic w Małopolsce, ale od małego mieszkał w Nowej Hucie. Przyjeżdża pan jeszcze w te strony z Mazowsza? - Jeżdżę, oczywiście. Mam tam młodszego brata. Odwiedzam też osiedle Stalowe w Nowej Hucie, czyli miejsce, gdzie się wychowałem i zaczynałem swoją przygodę z boksem. To taka podróż sentymentalna. Pamiętam trenera Lucjana Słowakiewicza. Przygodę to miało mnóstwo innych pięściarzy. Pan zrobił wielką karierę, zdobywając dwa brązowe medale igrzysk olimpijskich w 1976 (waga lekkopółśrednia) i 1980 roku (waga półśrednia). Któryś z nich znaczy dla pana więcej? - Ten pierwszy, bo wywalczyłem go na pierwszych igrzyskach i dobrze smakował. Drugi na pewno nie, bo powinienem był wygrać w Moskwie. Oszukali mnie. Dużo rzeczy się widziało. Czasami to, co było w ringu, nie liczyło się w konfrontacji z różnymi układami podstolikowymi. Drogę do złota zamknął panu półfinał z Johnem Mugabim z Ugandy. - No tak, na kartach sędziów przegrałem z nim 2:3, ale ogłosili werdykt nie w tę stronę, co trzeba. Z drugiej strony boks to taka niewymierna dyscyplina... Oko ludzkie musi zobaczyć i zdecydować. A przecież wiadomo, że w zależności od tego, jak ustawieni są pięściarze w ringu, z różnych stron jedna akcja wygląda inaczej. Przy czym taka sytuacja może mieć miejsce przy superwyrównanych walkach. Normalnie nie ma prawa, by kompetentny sędzia nie potrafił właściwie ocenić wydarzeń. W takich pojedynkach dobrzy sędziowie powinni być w miarę zgodni. Ale ile ja przeżyłem różnych numerów... Szkoda, że sędziowie nie zawsze są obiektywni. Jednym z ostatnich żyjących wielkich mistrzów jest mieszkający w Bielsku-Białej Marian Kasprzyk, będący w dobrej kondycji. Macie jakiś kontakt? - Nie, chyba że jest okazja z kimś spotkać się na corocznym Pikniku Olimpijskim organizowanym przez PKOl. Wówczas spotykamy się w gronie byłych pięściarzy, którzy zjeżdżają z całej Polski. To jedna z nielicznych okazji. Kiedyś na turnieje organizatorzy zapraszali dawnych mistrzów. Miał pan swojego "przeklętego" rywala na krajowym podwórku, z którym panu niespecjalnie szło? Boksowali wtedy Bogdan Gajda, Zygmund Pacuszka, Jan Dydak. - Ja wiem, było wielu dobrych pięściarzy, ale często decydująca była dyspozycja dnia. Kiedyś było nas multum, dlatego człowiek się rozwijał, w każdej walce po czterdziestu wartościowych zawodników. Triumf na mistrzostwach Polski miał wtedy wielką rangę. A jeśli chodzi o przywołane nazwiska. Z Jankiem Dydakiem mocno rywalizowaliśmy, to był dobrze wyszkolony zawodnik, a do tego fajny chłopak z Czarnych Słupsk. Kawał zawodnika i superczłowiek, przyjaciel. Później się długo spotykaliśmy. Szkoda, że już go nie ma, odeszło tak wielu kolegów. Który sukces w całej karierze sprawił panu absolutnie największą radość? - Chyba medal z Montrealu. Pojechałem jako młody chłopak i wygrałem kilka walk z dobrymi zawodnikami, a w półfinale przegrałem z doskonałym Amerykaninem Sugarem Rayem Leonardem. Co ciekawe, wygrałem z nim dwa lata wcześniej (była to jedna z zaledwie pięciu amatorskich porażek legendy - przyp.), a pokonałem także jego brata, Rogera Leonarda. Tak, że z Leonardami jestem co najmniej na remisie (śmiech). W Montrealu miał pan tylko 22 lata, Leonard był o dwa lata młodszy. Tamta nominacja była w pełni naturalna, czy poniekąd niespodziewana? - Byłem absolutnie pewny, ponieważ od końca 1975 roku wszystko wygrywałem. Pokonywałem całą polską czołówkę. Jaka walka na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat w wykonaniu polskich pięściarzy, a mieliśmy choćby kilku mistrzów świata w boksie zawodowym, czy niezapomniane pojedynki Andrzeja Gołoty, zrobiła na panu największe wrażenie? Czempionami byli Michalczewski, Adamek, Włodarczyk, Głowacki, teraz Różański... - Oglądałem oczywiście te walki, śledziłem. Walki Andrzeja Gołoty także? - Oczywiście. Z Andrzejem to nawet otarliśmy się o boksowanie w jednej drużynie, w końcówce mojej kariery. Razem byliśmy na tournée z kadrą w Stanach Zjednoczonych. Trzeba powiedzieć, że był świetnie wyszkolony technicznie, do tego bardzo dobrze zbudowany fizycznie. - Wszystko prawda, tylko problem w tym, że był słaby psychicznie. Dobrze, że Janusz Gortat zawsze go tam jakoś zmotywował i opier***. Andrzej strasznie przeżywał walki. Nie wiem dlaczego aż tak mocno. Byliśmy kolegami w Legii. Była dobra opieka, świetni psychologowie, ale jemu nic nie pomagało. Niemniej warunki i predyspozycje miał niesamowite, żeby być absolutnym mistrzem. Mógł zrobić dużo więcej niż osiągnął. Pan walczył w ringu, a pałeczkę walczaka - tyle że w polityce - przejął pana syn, Michał Szczerba. Widać, że ma pewne cechy po ojcu-sportowcu. - A dziękuję, cieszę się, że prezentuje wysokie wartości. Daje sobie radę i jakoś się spełnia w tym, co robi. Nie jest to łatwa aktywność, w dyskursie politycznym jest coraz mniej hamulców. - Ma pan rację, dlatego z drugiej strony mu współczuję. Ale co zrobić? Tak sobie wybrał. Widocznie dobrze się w tym czuje. - Zgadza się, a zaczął od młodego, już w szkole średniej. W duecie z Dariuszem Jońskim często demaskują nieprawidłowości i afery. - Dobrze się dobrali (uśmiech). Wyciągają to wszystko na światło dzienne. Śledzi pan na bieżąco politykę? - Tylko ze względu na Michała. Inaczej bym tego nie oglądał, bo za przeproszeniem to takie... A dobra, ugryzę się w język. Powiem panu, że tylko się boję, żeby czasami ktoś synowi nie zrobił krzywdy. Czasami może za ostro się wypowiada z punktu widzenia niektórych osób. To bardziej niebezpieczne poletko niż ring bokserski? - Pewnie, że tak. Tu możesz z boku czy z tyłu dostać nóż w plecy od jakiegoś szaleńca. A boks to piękna dyscyplina. Dwie osoby w ringu, jasne zasady, jedna waga... Tylko żeby sędziowie byli uczciwi. A w polityce zasad brak? - Trochę taka jazda bez trzymanki. Przecież nawet są zdolni fabrykować oszczerstwa, przed czym później nawet ciężko się wybronić, gdy już ktoś przyklei ci łatkę. Pod tym względem współczuję Michałowi, ale mocno się zaangażował w swoją profesję i daje sobie w tym radę. Rozmawiał Artur Gac