Artur Gac, Interia: Jesteś zawiedziony swoją przegraną w 1/8 finału kat. 60 kg z reprezentantem Uzbekistanu Samandarem Olimovem, młodzieżowym mistrzem świata z zeszłego roku, czy przeciwnik tak wysoko zawiesił poprzeczkę, że nie byłeś w stanie go sforsować? Michał Akoto-Ampaw (Wisłok Rzeszów): - Pierwsze wrażenie miałem takie, że było ciężko i zawiodłem. Ale obejrzałem walkę na spokojnie, porozmawiałem z trenerami i jestem zadowolony ze swojego występu. Co prawda mam duży niedosyt, bo chciałem wygrać, a nie ładnie przegrać. I mam nadzieję, że było to widać, ale przeciwnik to w końcu mistrz świata, zawodnik już utytułowany. Faktycznie wysoko zawiesił poprzeczkę. Poczułeś, że gdzie brakuje ci najwięcej? W fizyczności, czy taktycznie i umiejętnościami bez przerwy cię szachował, w rezultacie czego nie byłeś w stanie realizować swojego sposobu na walkę? - Fizycznie nie czułem się gorszy. Zresztą byłoby źle, jakbym się tak czuł, bo chłopak jest zdecydowanie młodszy ode mnie. Wydaje mi się, że jeszcze trochę brakuje mi czysto bokserskimi umiejętnościami. Teraz na zgrupowaniach na kadrze pracujemy nad tym solidnie. Widzę postęp i mam nadzieję, że uda mi się zrewanżować. Będę do tego jak najmocniej dążył. A co pojawia się w pierwszym odczuciu w sferze mentalnej? Rywal jest młodszy, a jednocześnie prezentuje wyższy poziom. Wkrada się trochę zwątpienia i poczucia, że może nie jesteś w stanie wypłynąć na szersze wody? - W ogóle był to dla mnie debiut jako reprezentanta Polski, od razu na bardzo poważnym turnieju i od razu przeciwnik z najwyższej półki. Szczerze mówiąc miałem takie odczucia, że może być ode mnie lepszy i być może początkowo wkradł się delikatny niepokój. Jednak szybciutko to przetrawiłem, odrzuciłem i ze spokojną głową wychodziłem do walki. Nie czułem tremy, ani strachu przed przeciwnikiem, tylko walczyłem jak równy z równym. Debiut w kadrze to zawsze wielka sprawa. W jakich okolicznościach dowiedziałeś o powołaniu? - Jestem mega zadowolony. Bardzo zależy mi na tej reprezentacji, na rozwoju i może to moje nazwisko pomalutku zacznie coś więcej znaczyć. A jak się dowiedziałem? Po prostu teraz przed zgrupowaniem w Spale, które było obozem przygotowawczym do turnieju Stamma, dostałem informację od pana trenera Proksy, że jest możliwość wystawienia dwóch zawodników i jestem przewidywany. Ale to nie było tak: "Michałku, jesteś i na pewno jedziesz", tylko wiedziałem, że muszę dalej dawać z siebie 110 procent. I tak robiłem. Była ekscytacja, radość i dodatkowa motywacja. Czyli wiedziałeś tylko, że jesteś brany pod uwagę jako numer dwa, ale bez przekonania, że trener postawi na ciebie jako "dwójkę"? - Otóż to, dokładnie miałem być potencjalnym numerem dwa. To było też słuszne, że trener Proksa nie mówił od razu wprost, że jadę i temat jest zamknięty, tylko jeszcze dodatkowo wymusił ode mnie pracę. Co prawda nie trzeba było, bo kocham ten sport i ciężką pracę, ale ważne jest właściwe podejście. Polak rozbity w ringu, totalna deklasacja z rąk giganta. Sędzia wkroczył do akcji Miałeś na obozie kontrkandydata do tej pozycji? - Na zgrupowaniu okazało się, że jesteśmy tylko we dwóch, czyli Paweł Brach i ja. Więc szczerze mówiąc już mocno czułem, że to jest to, ale oficjalnych składów jeszcze nie było. Poza tym mogło być też tak, że trener Proksa oceniłby niewystarczająco moją formę i rozmyślił się, bo choćby w dwóch kategoriach wagowych mamy po jednym zawodniku. A więc to, że byliśmy we dwójkę, dawało mi większą nadzieję, ale nie gwarancję. Usłyszałeś w ostatnich dniach lub tygodniach ważne słowa od szkoleniowca kadry, które mocno utkwiły ci w pamięci? - Tak. Chodzi o moją największą bolączkę, czyli powtarzane są mi słowa o spokojnym podejściu do walki, trzymaniu się taktyki i nóg pod sobą. To są trzy rzeczy, bardzo ważne, nad którymi muszę pracować. Bo ty "wypadasz" z ciosami, a nogi zostają z tyłu? - Też się to zdarza. Czasami emocje troszkę za bardzo przejmują kontrolę nade mną, nad ruchami i nagle ucieka taktyka. Jeśli chodzi o fizyczność, to jestem przygotowany, a teraz cała pozostaje sztuka boksu i wyzwania mentalne, nad tym pracujemy. Z którego jesteś rocznika? - 1999 rok, tak że już pomału emeryt (długi śmiech). Trzeba gonić, trzeba mocno iść do przodu, bo nie mam już dużo czasu na poprawki, choć są one coraz większe. Jak wysoko zawieszasz sobie poprzeczkę? - Za wysoko. To znaczy jestem za bardzo krytyczny w stosunku do siebie, ale na tym to polega. Chcę wyzwań, chcę wysoko skakać, a nie zadowolić się byle czym. Chcę po prostu być najlepszy, wygrywać walki i osiągać sukcesy. To jest poprzeczka typu igrzyska olimpijskie w Los Angeles, czy aż tak bardzo różowych okularów nie zakładasz? - Nie nazwałbym tego różowymi okularami, tylko uświadomieniem sobie realnej pracy. Bo jeżeli jeżdżę na zgrupowania i nie miałbym w głowie tego, że chcę jechać na igrzyska oraz reprezentować nasz kraj, to marnuję czas panu trenerowi Proksie. On przygotowuje reprezentację do kwalifikacji, a następnie medali na igrzyskach w Stanach Zjednoczonych. To jest mój cel. Jeszcze odległy, ale dążę do niego. Julia Szeremeta wychodzi do wielkiego rewanżu, w tle Lin Yu-ting i igrzyska Powołanie do kadry i występ na tak prestiżowym turnieju, gdy sportowiec poszukuje jeszcze większej motywacji, by wykrzesać z siebie rezerwy, to chyba najlepsze, co może się stać. - Nie ma lepszej motywacji. To jest naprawdę świetne środowisko. Nie mogę niczego ująć mojemu własnemu klubowi, bo tam trener Oskar Nguyen Van poświęca dla mnie masę czasu i szlifuje mój boks, jednak na zgrupowaniu kadry jest ta cała otoczka, bo przebywa się wśród krajowej elity. Każdy chłopak jest nastawiony na sukces, zmotywowany, nie ma w głowie głupot. I każdy takim podejściem jeszcze dodatkowo się wspiera i napędza. Trenujesz w Wisłoku Rzeszów i jesteś z tego miasta. Opowiedz krótko swoją historię. - Od pierwszych moich sekund na tym świecie jestem rzeszowianinem, tu się urodziłem. Moja mama pochodzi z Niska spod Stalowej Woli, ale przyjechała do Rzeszowa na studia. Mój tata pochodzi z Ghany, przyleciał na studia do stolicy województwa podkarpackiego i reszty można się domyślić (uśmiech). Bywasz w ojczyźnie taty? W ogóle jest z wami na co dzień? - Wychowywany byłem w głównej mierze przez mamę. Z tatą się rozstali, ale dalej trzymam z nim kontakt, lecz nigdy nie byłem w jego rodzinnych stronach. Może to się zmieni, być może jeszcze w tym lub w przyszłym roku. Kiedyś na pewno zamierzam się wybrać do Ghany, bo jednak jest tam jakaś część mojej krwi. Masz rodzeństwo? - Przyrodnie, z drugiej rodziny taty młodszą siostrę i młodszego brata. Przy czym brat także trenuje w Wisłoku, stawia swoje pierwsze kroki w boksie. Ma 15 lat i duży potencjał. Dobrze ci się żyje w Rzeszowie? Od małego czułeś pełną tolerancję? - Powiem szczerze, że nie mam jakiejś smutnej czy strasznej historii prześladowań lub czegoś podobnego. Myślę, że również moja osobowość, mój otwarty charakter i sympatia do każdego sprawiła, że trochę mnie to ominęło. Może bardziej w młodszych latach mogło się zdarzyć jakieś słówko daleko rzucone, ale to nigdy nie było coś czysto przede mną czy wyrządzona mi na tym tle krzywda. A teraz świat poszedł jeszcze bardziej do przodu, nie jestem jedyną czarnoskórą osobą w Rzeszowie, więc już w ogóle tego nie odczuwam. Skoro już tak sam mówisz o kolorze skóry, to w twoim przypadku jest on w sumie bardziej śniady. - No właśnie, nie ma porównania do mojego taty, który jest z dwa odcienie ode mnie ciemniejszy. Tak że trochę genów z mamy przeszło na mnie (uśmiech). Jaki jest twój bilans walk? - Z bilansem mogę mieć lekki problem. Ogółem mam około 70 walk, więc trochę mało jak na standardy kadry. Jesteś jeszcze w trakcie edukacji? - Zakończyłem naukę stopniem magistra na Uniwersytecie Rzeszowskim na kierunku wychowanie fizyczne. Myślę, kiedyś wciągnie mnie świat trenerski, bo to jest naturalna alternatywa obok uprawia boksu. Rozmawiał Artur Gac Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl