Artur Gac, Interia: Zawsze będzie za wcześnie, zawsze będzie ta niewyrażona tęsknota i żal... Zdążył pan pożegnać się z tatą tak, jak pan chciał? Robert Gortat: - Tak i nie. Zdążyłem się pożegnać, ale może nie wszystko się udało. Może brakło niektórych rozmów... Natomiast byłem przy tacie do samego końca. Bardzo sobie to cenię, a szanuję fakt, że na wysokości zadania stanął szpital, który umożliwił mi wizyty w innym czasie niż oficjalne, przeznaczone na widzenia. Dzięki temu umawiałem się wcześniej i mogłem przyjechać po pracy. A gdy tata był jeszcze w ośrodku, również nie było z tym problemu. Przyjeżdżałem kiedy tylko chciałem i o której godzinie mogłem. Dzięki temu jestem megazadowolony, bo do końca mogłem przy tacie pozostawać. Oczywiście zawsze po śmierci będziemy mieli takie myśli, że coś zostało niedopowiedziane, czegoś brakło... Na pogrzebie powiedziałem, że nigdy nie zapytałem taty, czy jest ze mnie, brata lub siostry dumny lub czy jest zadowolony z tego, co osiągnęliśmy. Z drugiej strony też wiem, że inaczej by nie przyjechał, gdyby był z czegoś niezadowolony. W święta w ostatnim czasie miałem tatę zawsze u siebie, tak że uważam, że ze swojej strony zrobiłem wszystko, co mogłem. I napawa mnie dumą, że był przy mnie, mogłem wysłuchać jego rad. Co prawda niektóre zrozumiałem trochę za późno, ale na to nie mamy wpływu. Teraz to samo staram się przekazać młodym zawodnikom oraz swoim uczniom. I pewnie borykam się z tym samym problemem, co mój tata ze mną. Tu trzeba jednak zaznaczyć, że my kiedyś byliśmy trochę inni. Moim zdaniem rozumieliśmy trochę więcej niż wielu z dzisiejszej młodzieży, która w stosunku do nas żyje w abstrakcyjnym świecie. Krzysztof Kosedowski, kolega pana taty z Legii Warszawa i kadry, powiedział mi, że byliście w częstym kontakcie telefonicznym. I dodał: "Robert absolutnie nienagannie opiekował się ojcem, pod każdym względem. Sprawdził się jako syn i mężczyzna". - Jestem pod wrażeniem, dziękuję. Koledzy i przyjaciele taty dzwonili systematycznie, często z nimi rozmawiałem. Zresztą z wszystkimi ja sam mam dobry kontakt, co sobie bardzo cenię. Między innymi dlatego na turnieju nadziei olimpijskich im. Janusza Gortata, który teraz chcielibyśmy przemianować na memoriał, przyjeżdżali Heniu Petrich, Adam Kozłowski... To ludzie, z którymi tata spędzał mnóstwo czasu, a ja z ich doświadczenia wiele czerpałem, sporo się od nich ucząc. To poniekąd były moje wzory sportowe, tak z zachowania, jak i klasy sportowej. To oni nas kształtowali i dawali nam przykład, gdy sam byłem młodym zawodnikiem. Nieraz, samemu prowadząc treningi, pytam młodzież, z kogo teraz czerpią wzorce. Okazuje się, że nie mają żadnych. "Nie umiecie wykorzystać tych szans, które daje wam życie. Tego, co można osiągnąć dzięki sportowi, ile można zwiedzić i zobaczyć. Po prostu jest szansa wieść inne życie" - powtarzam. Staram się naprawdę dużo przeprowadzać takich rozmów z zawodnikami. A jaki jest tego efekt? Może ten fakt należałoby pominąć, bo jest to ciężki orzech do zgryzienia. W końcu zrozumieją, co im mówię, ale zawsze jest za późno. "Kurczę, miał trener rację. Mogłem to zrobić inaczej" - mówią. Ale nie chcę już tego słyszeć, że miałem rację, bo ja to wiem. Wiem, co sam przeszedłem, przecież mówię im to pomny własnych doświadczeń. Chodzi mi o to, żeby kiedyś przyszli i powiedzieli: "zrobiłem to, co trener mówił i wreszcie się udało. Albo się nie udało". Tak też może być, bo nikt nie jest doskonały, ale od razu wdróż te wskazówki i uwagi, które otrzymałeś. A tak odpowiadam, że w odpowiednim czasie tego nie zrobiłeś i teraz możesz mieć pretensje sam do siebie. Cała rozmowa z Krzysztofem Kosedowskim była dla mnie w dużym stopniu emocjonalna, wszak w jej trakcie były wyśmienity pięściarz nie wstydził się łez. I było kilka takich momentów, gdy wspominając pana ojca głos mu się całkiem załamał. Kilka poniższych zdań też zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. "Jestem szczęśliwy, że obcowałem z tak bardzo dobrym człowiekiem, z pięknymi zasadami. To był nauczyciel, kolega, trener, dżentelmen. Wszystko w jednym. Dla mnie był bogiem". - Nooo... może to trochę za mocno powiedziane, że był bogiem. Tata na pewno miał zasady, i to miał je ciężkie. Był też wojskowym, może też przez to był strasznie zasadniczy. Tak jeśli chodzi o zasady życiowe, jak i sportowe. To nie była "zabawa w wojnę", tylko megarygor, którego człowiek przestrzegał i starał się nie przekraczać granic. Był surowym rodzicem i bardzo wymagającym? - Z tym się nigdy nie kryłem, tylko mówiłem głośno. A jednocześnie, jak to powiedzieć... Miałem przypiętą łatkę. Musiałem od razu mieć wynik sportowy na wysokim poziomie, bo tata był znanym sportowcem. Z tym ciężko było walczyć. Porównania to najgorsze, co może być. A musiałem się z tym zderzać przez większość kariery i w gruncie rzeczy większość życia. Wystarczy nadmienić, że pierwsza pochwała, jaką otrzymałem od taty, miała miejsce w 1997 roku, gdy na mistrzostwach świata doszedłem do ćwierćfinału. Wtedy mój tata stwierdził: "w tym momencie jesteś lepszy ode mnie", bo on nigdy nie zaszedł tak daleko na MŚ. To było takie... Zawsze trzeba było coś sobie udowadniać. Z jednej strony dobrze, bo człowiek do czegoś dążył, ale z drugiej nigdy nie usłyszałem bardzo ciepłego słowa od taty. Nawet teraz rozmawialiśmy o tym z bratem. Funkcjonowaliśmy wewnątrz takich zasad, których normalny, szary człowiek, chyba nawet by nie zrozumiał. Nawet chyba nie bylibyśmy w stanie w pełni wytłumaczyć, co w tej materii działo się w domu. Jaka to jest presja! Wszyscy mówią: "mieliście zaje*** życie". No, nie do końca zaje***, bo nikt nie wie, ile musieliśmy przejść, jak wiele trzeba było przeżyć, a nawet wypłakać łez, by tatę zadowolić i cokolwiek było okay. To nie było proste i nie było lekko. Tylko wręcz przeciwnie, bardzo ciężko. Zarówno od strony mentalnej, jak i czysto sportowej. Zawsze były porównania, że tata był taki wysportowany. No oczywiście, że był, ale kiedyś też WF wyglądał inaczej, więc trudno, żeby było inaczej. Zresztą cała nasza rodzina jest wysportowana, a w tej chwili ja jestem w stanie wykonać takie rzeczy, których obecny młody człowiek nie zrobi. Ja do dzisiaj lubię gimnastykę i interesujemy się wszystkim sportami, jakie tylko są, nawet teoretycznie mówiąc głupimi freak-fightami, bo jesteśmy sportowcami z krwi i kości, więc na końcu interesuje nas, czy jakiś sportowiec wygrał czy przegrał z jakimś młotem-kibicem. Uważnie wsłuchuję się w pana słowa... Gdy na początku zapytałem pana o pożegnanie z ojcem, odparł pan, że nigdy nie zadał mu pan pytania, czy jest z pana lub rodzeństwa dumny. Wy chyba po prostu, ponieważ tata nie był wyrywny do pochwał, ciepłych słów i komplementów, nie zostaliście nauczeni emocjonalności. - Z pewnością tak jest, dobrze to pan "przeczytał". Nawet jak z bratem rozmawiałem, to okazuje się, że mamy podobne problemy, że tak powiem, z naszymi kobietami życia. Mamy swój charakter, w każdej rodzinie coś jest. Nie ma ideałów, wszędzie coś tam się dzieje. Na pewno trzeba nauczyć się z tym żyć, więc nie powiem, że czegoś mi brakowało w życiu, źle byłem wychowany, czy brakło mi czułości, miłości lub czegokolwiek. Dlaczego? Bo nie miałem innego porównania i już go miał nie będę. Więc nie ma co gdybać, tylko trzeba brać to, co jest i być zadowolonym z tego, co się osiągnęło. Mogę mieć żal sam do siebie o to, że kiedyś nie wysłuchałem tych rad, które dawali mi tata i starsi koledzy, jak Krzysio Kosedowski. Powtarzali, żebym nie robił wagi, nie zbijał kilogramów, bo to się źle na mnie odbije. Myślałem: "co oni gadają? Jestem mądrzejszy, wiem co robię". Poza tym tata nie mógł mi nigdy może nie tyle wybaczyć, co zapomnieć, że nie pojechałem na igrzyska. U mnie w domu olimpiada to była rzecz święta. Tata nie mógł zrozumieć, że zmieniły się zasady w porównaniu do jego czasów, trzeba było przejść kwalifikacje, co powinno zmieniać optykę do tej z lat 70. Uważam, że mnie było dużo ciężej. Tym bardziej, że tata z zawodnikami zza wschodniej granicy radził sobie średnio lub słabiej, a ja musiałem na jednych kwalifikacjach, żeby je przebrnąć, walczyć bodaj z trzema zawodnikami z tych stron. Dlatego ze względu na okoliczności pewnych rzeczy według mnie nie warto porównywać jeden do jeden, ale mój tata uważał inaczej. Powiedział pan o wadze. A ja przecież przypominam sobie wiele rozmów z naszymi byłymi tuzami boksu, którzy także "robili wagę" i to naprawdę sporo kilogramów, jak chociażby Henryk Średnicki, czy wciąż żyjący Marian Kasprzyk. - No tak, tylko że ja w pewnym momencie zatrzymałem na turnieju kwalifikacyjnym, bo po prostu nie dałem rady zrobić limitu kategorii (chwila ciszy). To był dla mnie ciężki moment. Byłem sam na zgrupowaniu przed wylotem na ostatni turniej kwalifikacyjny do Liverpoolu. Na treningu było nas dwie osoby. A ja nie zrobiłem ani żadnej porządnej rozgrzewki, w sumie nic szczególnego, przez co czułem niedosyt. W efekcie, mając 2,5 kilograma nadwagi, po treningu traciłem tylko dwieście gramów. I cóż, nie udało się zrobić wagi... A czy bym się zakwalifikował? Tego też nie wiadomo. Pozostaje gdybanie. Ale u taty zawsze było jedno - powtarzał, że sportowiec, który nigdy nie był na olimpiadzie, to nie sportowiec. Mam nadzieję, że z czasem zrozumiał to wszystko, co wtedy się działo. Niemniej było mi bardzo ciężko to wszystko mu wytłumaczyć i zrobić cokolwiek, by spojrzał od mojej strony. Nie było takiej możliwości, bo jego twarde zasady się nie zmieniały. Gdy to wszystko pan opowiada, mam silne skojarzenia z rozmowami z synem Jerzego Kuleja. Pan Waldemar, niedługo po śmierci legendarnego ojca, jednego z największych herosów boksu w historii, piórem Piotra Szaramy postanowił pokazać wydarzenia związane z życiem osobistym ojca. Z jednej strony są kibice, którzy hołubią wspaniałego sportowca i mają go za bożyszcze, a jednocześnie z drugiej strony są najbliżsi, odstawiani na boczny tor. Stąd wielce wymowny tytuł książki: "W cieniu podium"... Z dala od blasku medali, wyróżnień i kamer toczy się życie, jakże inaczej wyglądające niż w wyobraźni fanów i mediów. Gdy dopytałem pana Waldka, czy książka przepełniona jest żalem syna do ojca o lata zaniedbań, odparł: "nazwałbym to raczej deficytem emocjonalnym, wynikającym z braku szczerego kontaktu i partnerstwa. Ja, moja mama Helena i inni najbliżsi zawsze pozostawaliśmy w cieniu podstawowych potrzeb ojca i jego ambicjonalnych dążeń. Aczkolwiek dla przyjaciół i znajomych był naprawdę wspaniałym człowiekiem, dlatego zrozumiem, jeśli temu licznemu gronu osób wyda się, że moje słowa brzmią obrazoburczo. Tyle że dopiero moja opowieść stworzy kompletny wizerunek ojca". Czy coś takiego było u Was? - Cóż tutaj można dopowiedzieć? Trzeba przyznać rację, taka była prawda, również u nas. Były zgrupowania, wszelkie konsultacje i to było dla taty najważniejsze. Jako rodzina musieliśmy być megawyrozumiali. Teraz łatwiej o tę wyrozumiałość, bo ze sportu na takim poziomie są wielkie pieniądze. A kiedyś było z tego niewiele, oni naprawdę realizowali się za śmieszne pieniądze. Kiedyś bycie sportowcem na pewno wymagało większego poświęcenia, jeśli chodzi o finanse, które są bardzo ważne, a nierzadko najważniejsze. Mało kto w dzisiejszych czasach pozwoliłby sobie na rozłąkę, robiąc to za czapkę gruszek. Naprawdę bardzo mocno utożsamiam się z przywołanymi słowami Waldka. Żeby zrozumieć kogoś bliskiego, kto musi się skupić, żeby dojść daleko, trzeba jego sport pokochać. Z drugiej strony kiedyś mnóstwo rzeczy było darmowych i znam osoby, które chciałyby, żeby to stare wróciło. Mówiąc z mojego podwórka, kiedyś przychodziło się do klubu i człowiek nie patrzył na nic, na przykład włączało się saunę i nikt nie patrzył, czy ktoś w danej chwili z niej korzysta. Albo zostawiało się światło w całym budynku i nikt się tym nie przejmował. A teraz, funkcjonując w komercyjnych warunkach i samemu mając swój klub, wiem co to znaczy, jak trzeba zapłacić rachunki. I staram się zwracać uwagę, aby w głupi sposób nie przepalać pieniędzy, tylko je szanować. Jaka wspólna chwila dotycząca ojca dziś najgłębiej w panu pozostaje? - Na pewno tematem, który utkwił mi mocno w pamięci, jest mój pierwszy tytuł mistrza Polski w 1998 roku. A dodatkowo zdobyłem miano najlepszego zawodnika. Wtedy po raz pierwszy mocno poczułem, że tata może być ze mnie dumny i zadowolony. W końcu udowodniłem, że sam też coś potrafię. Do tej pory trwała ciągła rywalizacja z tatą pod względem tego, kto jest lepszy, kto więcej osiągnie. Rozmawialiśmy ostatnio o tym z bratem Marcinem i przyznał, że miał tak samo. Ciężko pojąć, przez co myśmy przechodzili. Niektórych rzeczy nie rozumieliśmy do końca, a musieliśmy udawać, że jest inaczej. To ciągłe poczucie niedosytu musiało zatem wynikać z tego, że wyznacznikiem w gradacji ojca pozostawały igrzyska, a Olimpem medal olimpijski. - Dlatego ojcu to wszystko, co miało miejsce po drodze, wydawało się być zbyt małe. Na stypie Marcin przywołał taką historię. Pewnego razu powiedział do ojca: "tato, zdobyłem tytuł mistrza Niemiec". A w odpowiedzi usłyszał: "synu, złotych medali to ja mam na pęczki, na kilogramy. Osiągnij coś innego, wtedy pogadamy". Przeciętny człowiek nie jest w stanie zrozumieć, w jaki sposób byliśmy wychowywani i jakie wpajano nam zasady, żeby tata może któregoś dnia był z nas dumny. Żeby wreszcie powiedział, że jest git. Dzisiaj życzylibyśmy sobie takiego "pecha", patrząc na klasę rywali pana ojca w strefie medalowej - Chorwata Mate Parlova i Amerykanina Leona Spinksa, żeby jeden z naszych pięściarzy wywalczył dwa brązowe medale IO. Niemniej czy pana tata, biorąc pod uwagę jego wyśrubowane oczekiwania, sam względem siebie miał poczucie osobistego i wewnętrznego niedosytu? Brązowe medale były dla niego w jakimś sensie porażką? - Tata był zawsze dumny z tych obu podiów. Między innymi pewnie też z uwagi na to, co pan zaznaczył, czyli na jego drodze stawali najgroźniejsi rywale w tamtych czasach. Powiedziałem już, że może sama kwalifikacja na igrzyska wtedy była łatwiejsza, ale już zdobycie medalu bezsprzecznie wiązało się z bardzo ciężką pracą. Kelnerzy nie zdobywali i nie zdobywają medali. Przyznam się panu, że nawet niedawno oglądałem walkę taty ze Spinksem, pamiętając też, że wygrał z Amerykaninem wcześniej podczas meczu z USA. W starciu na olimpiadzie niestety już niewiele miał do powiedzenia. Pierwsza runda przerąbana, druga w miarę wyrównana, a w trzeciej dostał baty. Generalnie na sukces długo i ciężko się pracuje, a młodzież chce mieć wyniki tu, teraz, zaraz. A tylko mozolna praca pozwala myśleć o dużych efektach. Znamy życiorysy niektórych pięściarzy z tamtego, złotego okresu w polskim boksie, którzy po zakończeniu karier mieli ciemniejsze rozdziały w życiu, głównie podyktowane w jakimś okresie nadużywaniem alkoholu. Czy pana tatę kiedykolwiek dopadły takie demony? - Właśnie jeśli chodzi o tatę, to zawsze ceniłem sobie to, że u niego nigdy taki rozdział się nie otworzył. Myślę, że obecność w wojskowym klubie też zrobiła swoje, bo po zakończeniu kariery szybko został wrzucony w tryby trenerskie, więc nie miał kiedy popaść w jakieś uzależnienie. A propos dzisiejszych trenerów... Niektórzy postrzegają się za zaj*** fachowców, a nie mają pojęcia o boksie. Mega mnie śmieszy, gdy ktoś zgrywa Greka, bo pokaże dwie-trzy akcje, a inny mu przyklaśnie, podczas gdy cała technika u niego nie istnieje. Kiedyś w polskiej szkole boksu był słynny lewy prosty, który niestety zanikł. Właśnie przez to, że niektórzy fachowcy nie mają o tym pojęcia. Gdy czasami widzę jakieś zajęcia, to aż robi mi się żal dzieciaków. Jeśli ktoś nie jest w stanie pokazać prawidłowego lewego prostego, to nie nauczy podopiecznych nic więcej. W gruncie rzeczy z jaką chorobą pana tata się zmagał? - Choroba nazywa się demencja. Megaciężka i trudna do zrozumienia. W pewnej chwili "łamie" człowieka i koniec. Gdy rozmawiałem z siostrami przełożonymi, to tłumaczyły mi, że może zaistnieć sytuacja, która wydawała mi się aż niemożliwa. Dowiedziałem się, że tata może przestać jeść, bo nie będzie wiedział, po co jest mu to potrzebne. Mówiłem: "tata? W życiu! Przy takim apetycie, jaki ma, nie martwię się, by kiedykolwiek przestał jeść". I to był mój błąd. Nie dość, że ta sytuacja zaistniała, to jeszcze bardzo szybko. A gdy przestał jeść, to szybko zaczął słabnąć. Podupadł jego system odpornościowy, więc konsekwencją było łapanie wirusów. Kolega lekarz powiedział mi wtedy, że do takiej osoby możesz przyjść ledwie z katarem, a zostawiasz ją z zapaleniem oskrzeli lub płuc i zaczyna się poważny problem. U taty pojawiło się właśnie zapalenie płuc. Następnie, będąc w ośrodku, złapał jakąś bakterię, przez co doszło do odwodnienia. Jeden problem poganiał drugi... Jednak nigdy nie spodziewałem się, że powiem dobrze o polskich szpitalach, ale myliłem się. Razem z moją kobietą już dziękowaliśmy i dziękujemy nadal za całą opiekę wokół taty. Niczego mu nie brakowało, wszystko było na czas. Choćby przebieranie, czego sami byliśmy świadkiem, z jaką punktualnością personel się nim zajmował. Dbano o niego tak, że aż brak mi słów. Naprawdę nie było się do czego doczepić. Poza tym, gdy tata chorował, pragnąłem zapewnić mu ciszę i spokój. Nie chciałem żadnych kamer i dziennikarzy, nie miałem wtedy ochoty z niczego się tłumaczyć, bo to nie był czas ani miejsce. To była wyłącznie otępiająca demencja, czy także objawy wskazujące na chorobę Alzheimera? - To była tylko i aż demencja, a w akcie zgonu wskazane zostało otępienie. Mnie też wydawało się, że obie choroby się przenikają, ale jednak nie. Jedna z sióstr oddziałowych z poważnego szpitala bardzo precyzyjnie wytłumaczyła nam różnicę. Z wielkim bólem i żalem obcowałem z tą chorobą, ale trzeba było przyjąć stan faktyczny do wiadomości. Niemniej bardzo się cieszę, że w tamtym czasie na mój apel odpowiedział brat i przyjechał. Tacie też tego brakowało i podejrzewam, że czuł obecność Marcina, a wiele zaklęte jest w bliskości. Dwa dni przed śmiercią tata miał ciśnienie 60 na 40. I teraz proszę sobie wyobrazić, co musiało w środku dziać się z człowiekiem, któremu - gdy pieściłem go po ręce i zacząłem do niego mówić - podskoczyło do wartości 78 na 59. To było ostatnie, najwyższe ciśnienie, jakie zostało mu zmierzone. W końcu jednak zacząłem się cieszyć się tym, że już nie cierpiał, nie jęczał, tylko odszedł w spokoju. Gdy byliśmy w drodze na jeszcze jedno spotkanie, zabrakło czasu by zdążyć... Widzenie było od godz. 16, myśmy jechali po 15 i w trakcie dostaliśmy telefon, że o godz. 15:20 tata odszedł. Nadmienił pan o przyjeździe brata. To było jedno z życzeń taty, które starał się pan zrealizować, czy też sam pan uznał, iż to jest ten moment, że da pan szansę spotkania Marcinowi? - To wynikło po rozmowach z moją kobietą. Do tego, co było między nami, nie chcielibyśmy wracać. Powiedzieliśmy sobie, że na ten temat nie będziemy udzielali wywiadów. Po prostu, Marcin chciał przyjechać, spotkać się z tatą i go zobaczyć, a myśmy chcieli do tego doprowadzić. Tak na pewno życzyłby sobie tata. Nie chciałby, abyśmy przy jego odejściu byli skłóceni. Zresztą on nigdy tego nie chciał, ale stało się tak, jak się stało. Popełniliśmy gafę, czy można to nazwać głupotę, za co odpokutowaliśmy wszyscy, ale w szczegóły nie będę wszystkich wprowadzał. Tata na pewno czuł obecność drugiego syna. Wiedział, że jest obok i z pewnością ucieszył się, że w końcu zobaczył nas razem, w duecie. Topór między wami na tyle zniknął, że byliście już w stanie wpaść sobie w ramiona i serdecznie się uściskać? - Powiem uczciwie, nie chcąc tutaj czarować, że miałem różne myśli, gdy po swojej informacji czekałem na telefon od Marcina. Natomiast poszło to na tyle szybko i łagodnie... Spotkaliśmy się, gdy wracałem na Śląsk z Pucharu Polski, co zrobiło na mnie wrażenie. Doszło do tego przed Katowicami. I faktycznie rzuciliśmy się sobie w ramiona i uściskaliśmy się bez żadnej negatywnej gadki, tylko od razu zaczęliśmy rozmawiać o tacie, a następnie obaj pojechaliśmy do niego w odwiedziny. To było megapozytywne, że w końcu się udało. Uczciwie będzie też dodać, że między nami żadnego topora wojennego nie było. Nigdy nie wbijaliśmy sobie noża w plecy, tylko mieliśmy pewną rozbieżność zdań, którą sobie wyjaśnialiśmy. Teraz chcemy działać wspólnie. Dostałem już od Marcina pewne propozycje, żebyśmy razem coś stworzyli i mam nadzieję, że to nam się uda, dzięki czemu pamięć o ojcu przetrwa. A ludzie będą pamiętać, że był taki sportowiec, jak Janusz Gortat, który wywalczył dwa medale olimpijskie. Słysząc, jak ożywia się panu głos na opowieść o bracie, mam wrażenie, że to nie kamień, ale głaz spadł panu z serca. - Jak to mówi moja kobieta, nic nie dzieje się bez przyczyny. Może musiało wydarzyć się coś takiego, żebyśmy obaj zrozumieli, że coś jest po coś? Ja też jestem już bardziej powściągliwy. I teraz chcę, żeby było już tylko dobrze. Teraz najważniejszą dla mnie rzeczą jest to, żeby utrwalić taty turniej, który organizuję od czterech lat. I właśnie w to przedsięwzięcie chce włączyć się brat, a fajnie, gdyby przyjechała też siostra i mogła zobaczyć najbliższe wydarzenie. Nie brakuje rzeczy marnych i kiepskich, więc tym bardziej kultywujmy to, co niesie duże wartości, wyławiając największe talenty, aby po drodze nie ginęły i dajmy im możliwości rozwoju. W naszym boksie olimpijskim jest teraz duży postęp, mamy dużo zdolnej młodzieży, więc nie zepsujmy tego i zaoferujmy najlepszym coś w zamian. Dobrze czytam między wierszami, że też z pomocą brata Marcina może udałoby się tych najbardziej utalentowanych utrzymać przy boksie? - Tak jest. Czy tegoroczna data turnieju, który od teraz ma stać się memoriałem, jest już znana? - Tak, a informacje na ten temat przekazałem także Marcinowi, który do tej pory w tym terminie zawsze był na wyjeździe. A data to ostatni weekend października, tak jest corocznie i tego nie chciałbym zmieniać, gdyż chodzi o imprezę cykliczną. Mam nadzieję, że termin uda się utrzymać. Bardzo mnie boli, wszak mówimy o wielkim sportowcu, że teraz modne zrobiły się freak fighty, które moim zdaniem są beznadziejne. Czasem trafią się tam jakieś walki, rozumiem też, że świat idzie do przodu i ludzie chcą czegoś innego, jednak boks i każdy wyczynowy sport różni się od półamatorskiego. Skoro wywołał pan ten temat, to poziom sportowy to jedno, ale mnie bardziej przeraża stopień zachowań, które niejednokrotnie zahaczają o patologię. - Ja bardzo lubię patrzeć na konferencje, ale te dawne, gdy ludzie jeszcze się szanowali. Wystarczy popatrzeć na te z udziałem Darka Michalczewskiego, którego ja bardzo szanuję, lubię go i znamy się. Zresztą odezwał się do mnie przed i po pogrzebie taty. Szacunek do drugiej osoby jest według mnie podstawą. Owszem, w ringu się rywalizuje, toczy się twarda walka niemalże na śmierć i życie, ale sport to rywalizacja sportowa, a nie jakieś wyzywanie się. Mnie to nie pociąga. Poza tym jest to przecież też degradujące dla młodego pokolenia. Jeśli oglądają te widowiska, a cieszą się one największym zainteresowaniem właśnie w takiej grupie wiekowej, to w żaden sposób nie otrzymują dobrych wzorców, tylko to ich wręcz deprawuje. - To jest oddzielna strona medalu. I przyznaję panu rację. Uważam, że uczymy dzieci od podstaw i u mnie na sali obowiązują zasady, które są nie do ruszenia. Nie pozwalam dzieciom na pewne zagrywki, ponieważ sport ma uczyć oraz pokazywać właściwe wzorce. Co prawda rodzice trochę teraz przeginają, bo przyprowadzają na salę i od razu oczekują, że my będziemy im wychowywali dziecko. Powiem też coś z własnego ogródka, jako rodzic. Ja moim dzieciakom powiedziałem tak w skrócie: "gó*** jecie i gó*** oglądacie". Poczynając od odżywiania po właśnie treści, które śledzą. Oni nie oglądają telewizji, tylko ten cały Youtube i głupie programy. Oni nie widzą, co dzieje się wokół nich, w Polsce i w świecie. Nie znają nazwisk, a ich idolami są właśnie takie półmózgi z freak fightów, które się wyzywają, jak Załęcki i następny debil - aktor Fabijański. Tam nie ma wychowania, żadnej kultury. A sport winien uczyć, a nie gorszyć. Wyobrażam sobie, że dla kogoś takiego jak pan, kto był wychowywany w kulcie prawdziwego boksu i medali olimpijskich, to chyba tym bardziej musi być obraz katastroficzny. - Jak to powiedzieć? Z jednej strony jest to katastrofa. Świat poszedł do przodu i może to my wszyscy, tak myślący, teraz za nim nie nadążamy? Jest jak jest, natomiast ja dalej kultywuję sport i nadal uważam, że zawsze się obroni, ponieważ są w nim pewne zasady i reguły, co widzimy choćby po pięściarzach, którzy zostali złapani na dopingu. A w "fejmach" i tych innych duperelach nie ma żadnych badań, nic z tych rzeczy. W boksie olimpijskim i zawodowym jednak przestrzegamy pewnych zasad, czego nie ma w tych federacjach, a nawet w polskim MMA. Ja tylko jestem ciekaw, co będzie działo się za kilka lat, gdy okaże się, że mają poważne kontuzje po tych ich sportach. I do kogo oni wtedy pójdą? Bo nie ukrywajmy, to z czasem musi wyjść, będą mieli problemy ze stawami, bo przecież wiele technik pozostawia po sobie ślad. W boksie staramy się przestrzegać, żeby nie bić w tył głowy, a tutaj proszę bardzo - widzimy takie "młotki". Za moich czasów ojcowie nie chcieli zapisać dziecka na boks, uważając, że jest to brutalne i niebezpieczne. A teraz zapisujemy dzieci na MMA i się cieszymy, że po sobie skaczą. Przywołał pan Darka Michalczewskiego, którego chętnie tutaj zacytuję, odnosząc się do naszej niedawnej rozmowy. "Boks jest dzisiaj za ciężkim sportem, zbyt długo trzeba trenować, żeby stoczyć pierwszą walkę, a jeszcze później dojść do dużych pieniędzy. Dlatego idą w te wszystkie ‘fejmy’ i inne rzeczy, które nie wymagają od nich systematycznej, wieloletniej pracy. Tu wystarczy być lekko wysportowanym, nie bać się, mieć zasięg oglądalności i dostajesz jakieś walki. A jeśli jeszcze masz niewyparzoną buzię, to jesteś tu idealny. Ale to nie jest sport, to nie są mistrzowie, tylko bliżej im do, w cudzysłowie, pajaców". - Przyznaję Darkowi rację, tymi słowami trafia w samo sedno. Lubię nieraz przeglądać jego wywiady, w których podkreśla, jak ciężko trzeba pracować na wynik i jak ciężko było do czegoś dojść. Ludzie nie rozumieją tego, że nie ma nic "od strzała", od razu, tylko na wszystko trzeba sobie zapracować. A ci, którym dziś się wydaje, że są bogami, bo zarabiają wielkie pieniądze robiąc głupoty, kiedyś dojdą do wniosku, że tak naprawdę w swoim życiu niewiele osiągnęli i niewiele zdobyli. Rozmawiał: Artur Gac