Artur Gac, Interia: Gdy długo rozprawialiśmy ostatnim razem był pan, piórem autora Piotra Szaramy, w trakcie pisania swoistego epilogu do pierwszej biografii ojca, która ukazała się pod wymownym tytułem "W cieniu podium". Minęło ponad dziewięć lat, finalnie jest pan zadowolony z dzieła, które powstało? Waldemar Kulej, syn Jerzego Kuleja: - Powiem panu krótko: jestem zachwycony! Lektura jest fantastyczna. Została napisana, jak książka beletrystyczna. Od razu uściślijmy też jedną rzecz - ja nie jestem autorem tej książki, nie ja pisałem jej treść. Ja tylko w formie wywiadu, tak jak rozmawiam teraz z panem, przekazałem treść do jednego z rozdziałów w tej książce pod tytułem: "Mistrz-ojciec w oczach syna". Natomiast faktem jest, że bardzo pomogłem w redagowaniu, ponieważ całość mogłem przeczytać przed wydaniem, a poza tym w dużej mierze przyczyniłem się do tego, że ta książka w ogóle ujrzała światło dzienne. To jest moja zasługa i, w moim odczuciu, mój największy sukces. Wszystko to, co miał pan do powiedzenia na temat ojca, już znalazło się w tej książce? A może trzeba powiedzieć otwarcie, że jest jeszcze coś, co pozostawił pan sobie w zanadrzu? - Oczywiście nigdy nie jest tak, że wszystko wykłada się na talerzu, bo to wtedy przestaje być interesujące. Wiele rzeczy, których nie ma w książce, znajdzie się za to w formie łączonej z fikcją w filmie. To znaczy będą zdarzenia, które miały miejsce w życiu ojca, tylko forma tego, co się zdarzyło, będzie trochę zmieniona. Natomiast wszystko będzie oparte na kanwie życiorysu mojego taty. Który wątek był dotąd najtrudniejszy, żeby podzielić się nim z opinią publiczną? Który kosztował pana najwięcej emocji, a może wręcz musiał go pan odchorować? - Odchorować to może aż nie, ale niewątpliwie wielkie emocje budziła we mnie sfera życia prywatnego, która była zdecydowanie przez ojca zaniedbana. Czyli, mówiąc wprost, naszego życia rodzinnego. W pewnym sensie można zrozumieć to, że największą miłością w życiu taty był boks, przez co przodował w jego priorytetach i wyborach. W związku z tym my, to znaczy ja i mama Helena, pozostawaliśmy jakby w cieniu tego podium, nawiązując do tytułu książki. Doskonale pamiętam właśnie ten wydźwięk naszej rozmowy sprzed ponad dekady, iż rodzina w życiu Jerzego Kuleja pozostawała na bocznicy. - Tak, tak. I powiem, co wtedy najbardziej mnie bolało... Otóż opinia znajomych i przyjaciół ojca o tym, że jest on taki bez skazy, wspaniały... I też taki to miało wydźwięk po jego śmierci. Ja natomiast byłem w głębokim żalu, który mi towarzyszył po jego odejściu i mocno mnie rozpierał. "Co ty mówisz o moim tacie" - myślałem sobie, gdy zewsząd był komplementowany, podczas gdy sam odczuwałem deficyty spowodowane tym, że pozostawaliśmy z mamą na dalszym planie. I bardzo żałowałem, że na koniec nie zdążyliśmy porozmawiać na te tematy, nie wyjaśniliśmy sobie pewnych spraw, które już nigdy nie będą przedyskutowane. Dzisiaj mam spokojne sumienie, bo powiedziałem tylko i aż prawdę, w końcu żaden człowiek nie jest jednobiegunowy. Każdy z nas ma jasną, a także tę ciemniejszą stronę. A osoby popularne opinia publiczna zna raczej z ich blasków, postrzegając jako ludzi sukcesu, na przykładzie mojego ojca od strony dwóch złotych medali olimpijskich i wspaniałych występów medialnych, erudycji, itd... Natomiast nikt nie wie, co dzieje się za kulisami sławy, w domach bohaterów z pierwszych stron gazet. Przez te wszystkie lata "przetrawiłem" ten temat, w moich wspomnieniach już mniej jest smutku i bardzo brakuje mi ojca. Zresztą sam się przekonuję, że z upływem czasu człowiek zaczyna pamiętać więcej dobrych chwil. Przyznam też panu, że w tej chwili jakby czuję jego obecność. I odnoszę teraz swoje, małe sukcesy, związane z kultywowaniem pamięci o ojcu. Mam poczucie, że jest to moje zadanie, dlatego tak bardzo radowała mnie książka, a teraz kolejnym wyzwaniem jest popularyzacja jego postaci poprzez film fabularny, który na pewno będzie cieszył się popularnością. Z tego, co widzę, jest naprawdę doskonale przygotowywany. Mówi pan, że czuje obecność taty. Jak to się objawia? - Otóż wszystko to, co robię, czynię z myślą o nim, aby utrzymać w pamięci kolejnych pokoleń jego wielką karierą sportową i wszystko to, co zrobił dla kraju. A czyniąc to mam poczucie, że on nad tym czuwa. Czuję jego obecność z góry, że mi przyklaskuje, a czynione kroki uważa za właściwie. Chociażby dlatego, że jeszcze za życia ojciec planował film na podstawie pierwszego wydania książki "Jerzy Kulej. Dwie strony medalu". Zaczynał od Stanów Zjednoczonych, gdzie wtedy mieszkał autor książki. Piotr Szarama skontaktował go wówczas z pewnym człowiekiem, który był producentem filmowym. Ojciec sprzedał mu licencję na zrobienie o nim filmu za jednego dolara. Mam kopię tej umowy, w której figuruje ta symboliczna kwota. Nawet jeden w tej chwili z dość znanych aktorów amerykańskich miał odgrywać rolę Władka Komara. To znaczy, że aktor musiał być solidnych rozmiarów, jak nasz legendarny kulomiot. - A właściwie mogę panu powiedzieć. Chodziło o Jasona Momoę, który wtenczas był młodym, dopiero startującym aktorem. Gdy dowiedział się, że jest taki projekt, podobno zgłosił swój akces. Mówiąc o łączności z tatą, odczuwa pan coś z pogranicza metafizyki? - Swoistych rozmów z tatą nie prowadzę, ale czasami wymieniam z nim myśli na temat tego, co właśnie zrobiłem w ostatnim czasie. To zdarza się najczęściej, gdy odwiedzam jego grób na Powązkach. Ale również w momentach bardzo pozytywnych emocji i uniesień, związanych z osiągnięciem czegoś, na przykład wydaniem książki. Pamiętam promocje tej lektury, gdy wielokrotnie unosiłem rękę ku górze i podnosząc wzrok myślałem o tym, że tata tam jest, to wszystko widzi i jest bardzo zadowolony. Takie miałem wewnętrzne odczucie. W tej chwili wszystkie sprawy, które są związane z ojcem, idą mi naprawdę pomyślnie. Trudno, ale w dobrą stronę. Udaje mi się pokonywać wszelkie przeciwności, co jest właśnie dla mnie takim świadectwem, że ojciec czuwa nade mną. Całe życie próbował mi pomagać i teraz autentycznie odczuwam, że to ma miejsce. Przyznał pan, że produkcja filmowa, choć fabularna, będzie kolejnym krokiem w pokazaniu przebogatego życiorysu pana ojca, choć akcja będzie rozgrywała się na krótkim wycinku czasu. - Od razu bym tylko doprecyzował, że film pokaże wydarzenia z lat 1964 - 1968, czyli najbardziej burzliwy okres w jego karierze. Jednocześnie przyznał pan, że nigdy nie jest tak, że wszystko wykłada się na talerzu. Tu muszę zadać panu jedno pytanie, które w żaden sposób nie mogłoby zburzyć pomnika pana ojca. Natomiast kilka lat temu usłyszałem od pewnej osoby bardzo mocno związanej z polskim boksem, której nazwisko pozostawię dla siebie, że podobno Jerzy Kulej znalazł się na deskach. Ale ponieważ świadkami było tak wąskie grono osób, to pozwolono pana ojcu budować legendę mistrza, który nigdy nie padł na matę ringu. Tak z ręką na sercu - czy ma pan jakąkolwiek wiedzę na ten temat? - Z tego, co ja wiem, to na ringu na pewno nie leżał. Oczywiście nie powiem panu, że jest to stuprocentowy pewnik, bo nie widziałem jego wszystkich walk. Nie byłem też nigdy świadkiem, by ktokolwiek mówił o jego "deskowaniu" w trakcie treningu, sparingu, czy jakiejkolwiek walki. Natomiast był jeden epizod w życiu rodzinnym mojego taty, związany z nim i moją mamą. Razu pewnego, będąc w stanie upojenia alkoholowego, ojciec chciał jechać samochodem. Byli przed domem na ulicy Królewskiej, chyba się trochę "poprztykali" i gdy mama sądziła, że razem pójdą do mieszkania, ojciec zamierzał wsiąść do auta i odjechać. W momencie, gdy otwierał drzwi, mama podbiegła i zamaszystym ciosem sierpowym, który wylądował na głowie, powaliła go tak, że bezwładnie zawisł na drzwiach. Następnego dnia, a znam to z opowieści mamy, pytał kto go tak załatwił i stwierdził: "Hela, wycofuję się z boksu, pierwsze KO w życiu i to od mojej żony. Już nie to zdrowie i nie ta odporność. Muszę się wycofać". Dodam, że powiedział to półżartem, z przekąsem. Pana ojciec na światowych ringach pokonywał wielu najgroźniejszych rywali, natomiast miał garstkę zawodników, którzy mu nie leżeli. Jednym z takich pięściarzy był dziś szerzej nieznany Józef Piński. - To prawda, a niesamowita historia dotyczy porażki ojca z panem Pińskim, gdy tamten już pół roku wcześniej zakończył karierę. Na pewien mecz przyjechał na rowerze, jako kibic, a że wyniknęła taka sytuacja, że inny rywal ojca zawinął się chyba ze strachu, to zwrócono uwagę, że na widowni jest ktoś, kto ewentualnie mógłby w zastępstwie wejść do ringu. Pan Józef miał jeszcze wtedy aktualne badania, wyraził zgodę i... wygrał ten pojedynek! Był on bardzo szczupły, wysoki i miał długie ręce. To przede wszystkim jego zasięg ramion był dla ojca bardzo niewygodny. Dlatego tak ogromny miał problem z wejściem w półdystans do Pińskiego i nie dawał sobie z nim rady. Ta porażka była jednym z największych potknięć w całej karierze ojca, choć z drugiej strony znaczyła niewiele, bo dotyczyła mniej istotnego meczu. Z tym wiąże się też inna anegdota. Był taki satyryk Józef Prutkowski, z którym tata bardzo blisko się znał. Gdy wspólnie byli na spotkaniach, na których ojciec bardzo kwieciście opowiadał o swojej karierze, wtedy on przysuwał się i rzucał tylko: "a Piński?". To momentalnie odbierało ojcu dobry nastrój (uśmiech). Te cztery lata pokazane w filmie, od igrzysk olimpijskich w Tokio do Meksyku, to przebogaty okres w karierze pana Jerzego. Złoto w Japonii to oczywiście kawał historii, ale dla mnie obroniony tytuł w Meksyku jest czymś niesamowitym, patrząc na wydarzenia, które poprzedziły igrzyska olimpijskie w Ameryce Północnej. Patrząc na te wszystkie bolesne historie, które go dotknęły, a na końcu, w finale, jeszcze potrafił przetrwał potężny kryzys, który spinał klamrą życiowe schody, o których kiedyś tak przejmująco sam opowiadał. Aż trudno mi to sobie wyobrazić. - Ja powiem tak: to był niezwykły hart ducha, niespotykana konsekwencja, a na końcu w zasadzie udowodnienie tej wielkie miłości do boksu, którą miał od początku, gdy zaczął uprawiać sport. To charakteryzuje tylko ludzi, którzy mają przed sobą wielką wizję. On nie wyobrażał sobie, aby wrócić do Polski bez złotego medalu. Oczywiście przychodziły chwile zwątpienia, szczególnie nocami. Ojciec miał bardzo trudne noce przed walkami, o tym często sam opowiadał, natomiast życiowo był zdeterminowany tak mocno, a przy tym posiadał nieprzeciętną siłę woli, iż pokonywał wszelkie przeszkody, które stawiał przed nim los, aby osiągnąć ostateczny cel. Napisało się bajkowe zakończenie. Wiadomo, że gdyby nie zdobył w Meksyku złota, tylko przegrał z Kubańczykiem, a wygrał z nim werdyktem jednego sędziego 3:2, to nie miałby powrotu do kraju. Musiałby pewnie tam zostać, bo tutaj czekałyby go tylko dość poważne konsekwencje prawne związane z tym, co wydarzyło się wcześniej. Wspomnę tę fatalną historię z milicjantami, którzy niemal zatłukli go na śmierć, co spowodowało rozległe obrażenia fizyczne. Krótko potem, w ramach przygotowań do igrzysk, odbył się spływ kajakowy na Mazurach, na którym pan jako sześciolatek i mama towarzyszyliście panu Jerzemu, dla którego to był straszny czas po traumie z Zakopanego. Czy coś szczególnego pan zapamiętał? - Ja nie byłem w stanie tego zauważyć, bowiem mój tata wobec mnie w ogóle nie okazywał żadnych słabości. Był dla mnie tak silnym i potężnym człowiekiem, że ja nawet sobie nie wyobrażałem, iż cokolwiek mogło mu się stać. Po prostu nie wiedziałem o tym, a dowiedziałem się później, po wypadku samochodowym, gdy pytałem go o ślady na twarzy. Tematu tych ukrytych obrażeń, wywołanych okrutnym kopaniem i biciem pałkami, przy mnie nigdy nie podejmował. W życiorysie pana ojca są bodaj dwa najbardziej mroczne wątki, które absolutnie osobiście go dotykały, a w konsekwencji cała rodzina to odczuwała. Jeden związany z okresową chorobą alkoholową, gdy aż musiał się "zaszyć", a drugi - powiązany - to niedoszła próba samobójcza, gdy już stał na balustradzie balkonu i ważył co zrobić. Czy pan kiedykolwiek rozmawiał z nim na temat tego traumatycznego przeżycia? - Tak, na ten temat była rozmowa, ponieważ w moim życiu też miałem swoje kłopoty psychiczne. Wtedy ojciec, dając mi swój przykład, mówił że nie jestem odosobniony w tym, co czuję. Wówczas byłem już prawie dorosły, miałem chyba 17 lat. I pamiętam tę naszą rozmowę bardzo dobrze. Przyznam panu, że tak jak on o tym opowiadał, to raczej wydawało się trochę dziwne, że życie było mu niemiłe, bo niby chciał się szarpnąć na ten krok, ale to było spowodowane wyłącznie alkoholem. Ojcu czasami zdarzało się przechodzić z balkonu na balkon na dziewiątym piętrze, w celu reperowania anteny. Zdarzało się też tak, że korzystał z pomocy sąsiadów i z ich balkonu, z dziesiątego piętra, wspinał się po ścianie, by sprawdzić kabel. W tej historii, o którą pan pyta, powiedział mi tak: "pomyślałem sobie, że aby to nie wyglądało na celowe samobójstwo, to wyjdę na balkon i owinę się kablem antenowym, a wtedy poczekam na jakiegoś świadka, aby ta osoba mogła potwierdzić, że to nie była próba samobójcza tylko wypadek". I tak wisiał na ręce z obwiązanym wokół niej kablem i czekał, patrząc w kierunku sąsiedniego budynku, czy ktoś nie wyszedł na balkon lub nie stoi przed oknem i mu się przygląda, dzięki czemu mógłby zrealizować obmyślony plan. Ponieważ jednak nikogo nie było, stwierdził że nie może sobie na to pozwolić, bo wówczas wszyscy powiedzą, że był psychicznie tak słaby, iż popełnił samobójstwo. A nie chciał, by ludzie tak go zapamiętali. I tylko dlatego, z tego co mi mówił, wycofał się, znów postawił stopy na balkonie i zrezygnował z tego scenariusza. Wspomniał pan o swoich kłopotach w okresie wkraczania w dorosłość. Czy pan również znalazł się w tak krańcowym stanie? - Nie w aż tak krańcowym, ale miałem dołki związane z nauką, ze szkołą, relacjami z kolegami i koleżankami, miłosne zawody, itd... Wprawdzie to nie było nic do tego stopnia poważnego, ale symptomy były na tyle niepokojące, że ojciec się tym przejmował. Poza tym nie wyobrażał sobie, by jego syn miał mieć jakieś ogromne problemy, dlatego od razu wkraczał z refleksją i pomocą, również na własnym przypadku, by czegoś takiego nigdy nie było. W jakim zdrowiu jest w tej chwili pana mama Helena, pierwsza żona pana Jerzego, do której do końca swoich dni żywił uczucie? - Moja mamusia w przyszłym roku będzie miała 82 lata, jest po ciężkiej chorobie neuroboreliozie, w wyniku której ma problemy z chodzeniem. Niemniej porusza się jeszcze z pomocą moją oraz balkonika. Mieszka w tym samym mieszkaniu na Królewskiej, gdzie mieszkali z tatą. Generalnie ma się dobrze, na ile pozwala jej wiek oraz stan zdrowia. Co ostatecznie z panią Alicją, ostatnią partnerką ojca? Czy wszystkie sprawy spadkowe ostatecznie udało się zamknąć, a może coś jeszcze spędza panu sen z powiek? - Szczęśliwie już nic nie spędza mi snu z powiek, dlatego że ja nie należę do ludzi mściwych. Z upływem czasu przechodzi mi żal, aczkolwiek podałem Alicję do sądu o kradzież, lecz od wielu lat wszystko się miele i w sumie nic się nie dzieje, poza przeprowadzonymi kilkoma czynnościami związanymi z wykonaniem oględzin i przeszukania w jej domu. Wszystko to potwierdziło moje oświadczenia, że ukradła rzeczy ojca z tego domu, w którym mieszkał. W każdym razie już nie naciskam, bo po prostu coraz mniej mi na tym zależy. Widzę, co już panu wspomniałem, że wszystkie sprawy, związane z przeszłością taty, jakoś tak fajnie wyprostowały się w mojej psychice, iż już nie mam dużych potrzeb, aby na kimś odgrywać się za wyrządzone zło. Rozumiem, że ona została sama, więc w życiu nie jest jej najlepiej, ponosi jakieś konsekwencje swoich decyzji oraz działań. Film w reżyserii Xawerego Żuławskiego będzie spełnieniem pana marzeń? - Tak, i nie ma w tym krzty przesady. Film jest kręcony w tak fantastycznej atmosferze całej grupy, że jestem tym bardzo zbudowany. To także poczuwam jako swój sukces, że mogłem osobiście dokonać wyboru firmy, która odpowiada za produkcję, czyli Watchout Studio, ludzi w pełni profesjonalnych, którzy wykonują niesamowitą pracę. Wszystko powstaje we wręcz rodzinnej atmosferze. Autentycznie czujemy się tam, jakby to byli nasi najbliżsi. Wszyscy pracują wytężenie, aczkolwiek nie widać tam wysiłku, a wszystko wygląda jak praca wykonywana z dużą przyjemnością. Są tak oddani sprawie, że jestem aż wzruszony tym widokiem. Duża w tym zasługa także wspaniałego scenarzysty Rafała Lipskiego, który wykonał fenomenalną robotę. Napisał nietuzinkowy, bardzo oryginalny scenariusz, na podstawie którego film jest realizowany. I powiem, że w tej chwili już się przyjaźnimy, co jest efektem naszych częstych spotkań i tego, jakim jest człowiekiem, a co zrobiło wrażenie na mnie oraz mojej mamie. Czujemy się wśród tych osób wspaniale, również moje dzieci Karolina i Piotr, a na planie pojawia się często także żona. Wiem, że z tego może powstać tylko prawdziwie wielki i spektakularny film. Czy pan jest spiritus movens tego przedsięwzięcia? - Mogę w ten sposób o sobie powiedzieć. Ustaliliśmy, że jestem tam konsultantem w sprawach rodzinnych, gdy na przykład jestem pytany, jak pewne historie byłyby rozwiązywane przez mamę lub tatę. Aczkolwiek i tak reżyser realizuje to według własnej koncepcji, czasami wplatając te moje podpowiedzi. Z tego, co obserwuję, z tego powstanie naprawdę doskonałe kino. Czasami wręcz sam jestem zaskoczony, jak można rozbudować niektóre wątki i sytuacje, które faktycznie miały miejsce, ale niekoniecznie dokładnie tak, jak w rzeczywistości. Aż brak mi słów by wyrazić to wszystko, co czuję i obserwuję. Wcielający się w rolę pana ojca aktor Tomasz Włosok jest ucharakteryzowany tak, że bardzo przypomina "tamtego" Jerzego Kuleja. - A wie pan ile on pracował, żeby osiągnąć taką formę? Nie miał tak sportowej sylwetki, jak w tej chwili. Tężyznę fizyczną niesamowicie wypracował na siłowni i w sali bokserskiej. Pan Tomek, z którym jestem już po imieniu, to teraz taki mój tatuś (uśmiech). Doskonale bawimy się na planie, również razem z panią Michaliną Olszańską, która odgrywa moją mamę. Z niecierpliwością czekam na ten film. Nie wiem czy będzie to polski odpowiednik "Rocky’ego", ale powstanie produkcja, w której będzie przebogata mieszanka różnych emocji: pozytywnych i negatywnych. Aż trudno mi mówić na ten temat, tak jestem przepełniony doznaniami. Proszę odebrać to tak, że czuję się naprawdę szalenie szczęśliwy, bo udało mi się doprowadzić do takiego stanu, że fantastyczni ludzie robią coś ponadczasowego o moim ojcu. Rozmawiał Artur Gac