Artur Gac, eurosport.interia.pl: Już tylko tydzień pozostał do "Narodowej Gali Boksu". Z jednej strony widowisko na PGE Narodowym, z drugiej pana powrót po dwóch porażkach. Czuje pan ekscytację? Artur Szpilka, pięściarz kategorii ciężkiej: - Oczywiście, że tak. Przede wszystkim dlatego, że to były pierwsze przygotowania od pięciu lub sześciu lat, gdy mogłem trenować ze zdrową lewą ręką. Nie miałem ani jednego kryzysu, w sensie bólu ręki. Odpukać, ale jest świetnie, więc nie mogę się doczekać, kiedy w walce odpalę "rakietę" i będę mógł uderzać z całej siły. Już kilka razy zdarzyło mi się trafić operowaną ręką na łokieć i nie poczułem żadnego bólu, dosłownie niczego. Dlatego mówię: to jest to! Bardzo się cieszę i muszę powiedzieć, że niesamowicie czekam na 25 maja, żeby się pokazać i wrócić do gry. Słychać wielki entuzjazm w pana głosie. - Tak ja powtarzam, odżyłem dzięki trenerowi Andrzejowi Gmitrukowi, operacji i innym rzeczom. Tak samo odżyłem dzięki kolejnej porażce, w takim sensie, że dostałem mobilizacji i kopa w tyłek. Powiedziałem sobie: "No nie, tak na pewno nie skończę kariery i zdobędę tego mistrza świata!". A mam dużo do udowodnienia samemu sobie, bo gdybym przegrał z Adamem Kownackim ze zdrową ręką i bez tych perypetii, to może i dałbym sobie spokój, ale teraz motywuje mnie dodatkowa siła. Nie, nie, nie odpuszczę tego. Za panem najgorszy okres w życiu? - Mogę powiedzieć śmiało, z pełną odpowiedzialnością, że to była depresja. Ja nie wiem jak ona wygląda i jak się objawia, ale to było dla mnie bardzo ciężkie przeżycie. Siedziałem w domu i zastanawiałem się, co dalej ze mną. Nie mówiłem o tym swojej kobiecie, ale miałem różne myśli, nie były one motywujące, ani pozytywne. Były to same "doliny", płacz... Kto by pomyślał, że facet może płakać. A mogłem i to naprawdę było dla mnie bardzo ciężkie. To od razu muszę zahaczyć o jeden kontekst, bo jestem chyba jedynym dziennikarzem, który był u pana w 2010 roku w Zakładzie Karnym w Tarnowie już po tym, gdy został pan zdegradowany do kategorii więźniów niebezpiecznych. Pamiętam pana słowa podczas widzenia, gdy w pewnym momencie przyznał pan, że miewał nawet takie myśli, by skończyć ze sobą. Teraz też było podobnie? - Aż tak, by ze sobą skończyć, to może nie miałem, lekka przesada. To zupełnie inna rzecz. Ja mam bardzo silne ego i jestem mocnym facetem, a tu w pewnym momencie z wysokiego konia spadłem na samo dno, co było dla mnie czymś ciężkim. Do tego dotarło do mnie, że przecież jestem trzy miesiące po operacji ręki, a wciąż czuję dolegliwości. "Nie no, to już jest koniec, ja już nigdy nie wrócę do tego, co kocham" - mówiłem sam do siebie. Wtedy w kontrze odzywał się drugi głos: "ale jak, tak skończę?". Kotłowały się we mnie bardzo różne myśli i wszystko komplikowało się w mojej głowie. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Jedyne natchnienie to moja kobieta, której też nie chciałem martwić, więc żyła sobie swoim normalnym rytmem dnia, choć oczywiście widziała, że coś jest nie tak. Do tego muszę dodać moje pieski, które mnie najbardziej rozumiały. Przebywanie z nimi też trochę mi dało, a później wszystko zaczęło się normować z ręką. Nic nie jest tak przykre dla sportowca, jak właśnie kontuzje i kolejna, w moim przypadku już czwarta operacja. Mam nadzieję, że była to już ostatnia. Wraca pan na ring po dwóch bolesnych nokautach. Jednym cięższym fizycznie z Deontayem Wilderem, a drugiej z Adamem Kownackim, jak mniemam, trudniejszej do zniesienia pod względem mentalnym i psychicznym. - Każdy, kto widział wie, że z Kownackim w ringu w ogóle nie było Artura Szpilki. Stałem tam tylko fizycznie, ale nie było mnie duchowo i mentalnie. Przyjmowałem od niego ciosy na zasadzie "kończ waść, wstydu oszczędź". Nie wiem, co się ze mną stało, ale wychodząc do ringu tak mnie zatkało, że zderzyłem się z tym po raz pierwszy w życiu. Nie wiedziałem, co jest grane. W ogóle nie wiedziałem, jak zadaje się ciosy, a oprócz tego nie mogłem bić lewą ręką. Zadałem raz, poczułem ból i została mi tylko prawa, a jedną ręką to sobie można... Kownackiemu trzeba oddać, że zapracował na efektowne zwycięstwo. - Adam zrobił to, co powinien zrobić. Jednak uważam, że teraz wszystko jest przede mną, by wygrać z dwie najbliższe walki, a później czemu miałby nie dać mi rewanżu? Ale spokojnie, najpierw mam walkę w Warszawie, która jest najważniejsza, a później będziemy dalej rozmawiać. Czego oczekuje pan od siebie i co sobie pan obiecuje po pojedynku z 43-letnim Dominickiem Guinnem? Amerykanin jest twardym i dość niewygodnym zawodnikiem, ale umówmy się, nie jest to wybitny puncher, ani już szczególnie wymagający rywal. - Tu bym się nie zgodził, ja właśnie uważam, że on jest puncherem. Wystarczy popatrzeć na jego bilans walk, gdzie widać, że większość wygranych walk rozstrzygnął przed czasem. Znokautował kilku solidnych zawodników i nigdy nie leżał na deskach. To kawał chłopa, ważący około 115 kilogramów, który boksuje bardzo umiejętnie z gardy. Jeśli oglądasz boks inaczej niż przeciętny kibic, to widzisz, że Guinn umie świetnie boksować. Potrafi przyjąć cios na gardę i bardzo mocno oddać. Doskonale pamiętam jego walkę z kreowanym na wielką gwiazdę Johnniem White’em, który miał wtedy 21 wygranych, w tym 18 przez nokaut (w 2009 roku - przyp. AG). Dla wspinającego się po drabince White’a miała to być łatwa robota, a tymczasem poszedł cios prawy na prawy, który był początkiem szybkiego końca i to Guinn wygrał przed czasem. Tyle że od tamtej walki minęło już dziewięć lat. Niemniej daje pan do zrozumienia, że jeśli ktokolwiek uważa, że ta walka będzie dla pana spacerkiem, to jest w wielkim błędzie? - Ja tego nie daję do zrozumienia, ja to wiem i na to się nastawiam. Dlatego ciężko pracuję, bo wiem, kto stanie naprzeciwko. Z perspektywy moich ostatnich dwóch walk, niestety niekorzystnych, stanie przede mną zawodnik, który może sobie pomyśleć, że to dla niego szansa, znokautuje mnie i znów wróci do gry. Ja mam największą presję, bo kolejna porażka... A on? Dla niego to kolejna walka. Dlatego wiem, że szykuje się ciężki pojedynek. Grzech pychy, który nieraz pana dopadał zwłaszcza w podejściu do rywali, teraz nie powinien się powtórzyć? - Jestem niepokorny i taki będę, ale nie robię tego celowo. Choć uważam, że na pewno od tego czasu wiele się zmieniło, każde doświadczenie to dla mnie jakaś lekcja pokory i wyciągam wnioski. Jednak spokojnie, nie mam zamiaru dla nikogo się zmieniać. Po tym, jak ucierpiało moje ego, pozbierałem się psychicznie i teraz mam w głowie tylko jedną rzecz: determinację, powrót tam, gdzie byłem i sięgnięcie po to, czego dotąd nie udało się żadnemu Polakowi w wadze ciężkiej. Rozmawiał Artur Gac