Urodzony w 1953 roku Bogdan Gajda karierę zaczynał w Górniku Pszów, którego barwy reprezentował w latach 1969-1975, ale największe sukcesy odnosił po przejściu do Legii Warszawa (1975-1988), zapuszczając korzenie w stołecznym mieście. Bogdan Gajda: Co on za głupoty gada? Jak to dopiero na końcu ręce? Życiowy laur odebrał w 1977 roku, gdy na ringu w niemieckim mieście Halle sięgnął po złoty medal mistrzostw Europy w kategorii lekkopółśredniej (z limitem do 63,5 kg). Wcześniej wystąpił na pierwszych w historii mistrzostwach świata, gdzie premierowy medal - brąz w kategorii półśredniej - wywalczył zmarły w 2022 roku Zbigniew Kicka. Dominował na ringu krajowym, wywalczył aż 9 tytułów mistrza Polski w dwóch dywizjach wagowych (do tego dwa srebrne i jeden brązowy medal), ale z międzynarodowych imprez częściej wracał z niedosytem. Po pierwszych pojedynkach odpadał z igrzysk olimpijskich w Montrealu (1976) i Moskwy (1980), a na drugich w karierze mistrzostwach globu w Belgradzie dotarł do ćwierćfinału. Gajda wciąż pozostaje aktywny przy boksie, obecnie prowadzi zajęcia indywidualne, czyli treningi komercyjne, na Torwarze. Naturalnie zatem śledzi bieżące wydarzenia, również te związane z polskimi pięściarzami. Przyczynkiem do naszej rozmowy była niedawna śmierć "tytana pracy", na takie miano zapracował bowiem zmarły trzykrotny mistrz Polski Sylwester Kaczyński, godny rywal największych tuzów w kategorii półśredniej. - Boks jest dla mądrych ludzi. Dla takich, którzy chcą jak najmniej przyjąć, a jak najwięcej ciosów zadać - powtarza jedną z zasadniczych dewiz Bogdan Gajda, energiczny w mowie, co nie zdradza, że ma już ponad 71 lat. W swojej karierze, która na poważniej rozpoczęła się w 1969 roku, miał przywilej poznać trenera Antoniego Zygmunta. "Krwawemu Wasylowi", swego czasu prawej ręce legendarnego szkoleniowca Feliksa "Papy" Stamma, tak wiele zawdzięczali m.in. Jerzy Kulej oraz Marian Kasprzyk. - W boksie, prędzej czy później, ring wszystko zweryfikuje. Można kozaczyć i opowiadać głupoty, ale po co? - dodał były pięściarz, boksujący z pozycji mańkuta, słynący z silnej lewej ręki. W ten sposób mimowolnie otworzyliśmy większy rozdział, który dotyczy młodszych Gajdzie kolegów po fachu. - Jak teraz słucham tych niektórych chłopaków, to mnie korci, żeby coś napisać, ale się powstrzymuję - wrzuca z emocją w głosie. Wtem odniósł się do walki, która 1 lutego odbyła się w Prudential Center w Newarku, gdzie w szranki stanęli Damian Knyba i Andrzej Wawrzyk. Ten pierwszy, będący na fali wznoszącej, był wprost skazany na wygraną. Ten drugi, niestety, co mówił Interii w październiku 2022 roku jego wychowawca i pierwszy trener w Wiśle Kraków Tomasz Winiarski, już powinien dać sobie spokój z boksem. I ta konfrontacja tylko to potwierdziła. - No przecież ten Wawrzyk jest tak rozbity, że buja się po lewym prostym. Wawrzyk, czy Artur Szpilka już nie nadają się, tak są rozbici. Po takim nokaucie, jaki Szpilka dostał od Wildera, po którym był nieprzytomny, zakładali mu gorset i zabierali do szpitala, już nigdy więcej nie powinien był wchodzić do ringu. W ciężkiej wadze jest po zawodniku. A ile jeszcze dawali mu tych walk? A w nich co chwila "fik, fik, fik". Normalnie po lewym prostym łapały go prądy. Na takich zawodników mam takie powiedzenie: "on ma coś z Robinsona Crusoe". A gdy ktoś pyta, co takiego, to odpowiadam: "rozbitek" - bez satysfakcji w głosie ocenia Gajda. Gajda o Gołocie: Matko Boska, to przyszły mistrz olimpijski i mistrz świata Refleksje mistrza olimpijskiego powędrowały także do wspólnych doświadczeń z Andrzejem Gołotą. Na wstępie zaznaczył, że jeszcze przez mniej więcej półtora-dwa lata razem z młodszym o kilkanaście lat "Andrew" boksowali w lidze. To był czas, gdy przyszły brązowy medalista olimpijski z Seulu przeszedł od trenera Janusza Gortata z juniorów do seniorów. - Kilka razy mieszkałem z nim w pokoju, między innymi na mistrzostwach Polski w Krakowie. Przecież pół nocy nie dał mi spać, co chwila pod kranem płukał gardło. Zapaliłem światło, on oczy przerażone. Mówię: "Andrzej, co ty robisz?". Wziąłem tabletkę nasenną od lekarza, bo inaczej nie dałbym rady pospać. No tak przeżywał każdą walkę... - kręci głową nestor Gajda, podkreślając że ma bardzo poprawne relacje z 57-latkiem. Na wtrącone pytanie, czy znalazł kiedyś odpowiedź, skąd to się brało u młodszego kolegi, bezradnie rozłożył ręce. - A cholera wie... Może jakaś suma doświadczeń? Od początku miał słabą głowę - zaznacza. Bogdan Gajda wspomina, że w 2000 roku, gdy Gołotę czekała walka z Mikiem Tysonem, wszystko już było dograne. Miał oglądać wydarzenie z wysokości trybun. - Załatwiłem bilety i już miałem lecieć do Stanów, ale w ostatniej chwili córka mi się rozchorowała. Niestety, musiałem kolegom odmówić, a wybierała się cała ekipa - nadmienia. Nie pozostało mu nic innego, jak w nocy, podobnie jak uczyniło mnóstwo innych kibiców w całej Polsce, włączyć telewizor. - Jak było zbliżenie na twarz, jak zobaczyłem jego oczy, to powiedziałem "tu w ogóle nie będzie walki" - sięga pamięcią. Przypomnijmy, że formalnie walka uzyskała po czasie status "nieodbytej", bowiem później w próbce moczu "Bestii" wykryto marihuanę. Gajda raz jeszcze wraca do powiedzenia, że "ring weryfikuje wszystko", a skłaniają go do tego lata doświadczeń i obserwacji. - Ilu to jest takich, że na sali wszystko wychodzi im ekstra, a jak pojawia się ring, przeciwnik i sędziowie, to niektórych tak spina, że wyglądają jak inny człowiek. I to jest właśnie ta cała trudność sportu walki, musisz sobie poradzić z sytuacją, gdy wychodzisz jeden na jednego - podkreśla. Andrzej Gołota był brązowym medalistą igrzysk olimpijskich i trzecim zawodnikiem mistrzostw Europy, a po przejściu do boksu zawodowego stał się najpopularniejszym polskim pięściarzem w historii, czterokrotnie pretendując do tytułu mistrza świata królewskiej kategorii wagowej. Gajda, na międzynarodowej arenie olimpijskiej, nie dorównał młodszemu koledze, choć dwukrotnie startował na igrzyskach. Dlaczego? - Szkoda słów. Na dwie olimpiady jechałem jak wrak człowieka, tak byłem przetrenowany. Gonili nas do końca - twierdzi Gajda, co przyjąłem z zaskoczeniem, bo zwykło się mawiać, że polska szkoła boksu po czasach "Papy" Stamma wciąż bazowała na indywidualizacji zajęć. - A skąd. Wtedy, gdy ja byłem w kadrze, wszyscy trenowali jednakowo, do oporu. Przecież przed Montrealem, na zawodach o Puchar Króla Tajlandii, ograłem wszystkich. Od eliminacji wygrałem cztery walki w swojej kategorii. Już wtedy, a do igrzysk pozostało niewiele czasu, powinni mnie wziąć pod klosz i oszczędzać. A zamiast tego wróciłem i byłem goniony po obozach. Przed Moskwą, w Budapeszcie, gdzie Kuba przyjechała pierwszym składem, od razu pokonałem mocnego rywala. A pamiętam, że trener Andrzej Gmitruk mówił: "no, dobre losowanie, tylko Bogdan kiepsko trafił". Przygadałem mu, że jak na początku jest ciężko, to później jest łatwiej i odstawiłem rywala w drugiej rundzie. Ja szybko łapałem formę, ale później to wszystko było zaprzepaszczane - uważa. Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl