Artur Gac, Interia: Odniósł pan cenne zwycięstwo, wywalczone jednogłośnie na punkty, którego na obecnym etapie kariery potrzebował pan jak tlenu. Mariusz Wach: - Ja tego tak nie traktuję. Gdyby nie ta szansa, to byłaby inna. Dla mnie ten pojedynek był jak jeden z wielu. Oczywiście fajnie, że wygrałem, w dodatku na terenie przeciwnika, co na pewno jeszcze bardziej cieszy. Człowiek nabiera chęci do coraz cięższej pracy. W chwili oczekiwania na werdykt sprawiał pan wrażenie zawodnika może nie tyle pogodzonego, co przygotowanego na porażkę. Słysząc punktację (116:112, 115:113, 115:113), a następnie swoje nazwisko był pan bez mała zszokowany. - To prawda. Nie po raz pierwszy boksowałem na ringu niemieckim i widziałem wiele gal z udziałem Niemców, dlatego podejrzewałem, czego mogę się spodziewać. Cieszę się, że na kartach punktowych nie pozostawiłem sędziom żadnych złudzeń. W głębi duszy czułem, że w tej walce byłem lepszym zawodnikiem od Tepera. Spodziewał się pan dokładnie tak boksującego Tepera? - Zdecydowanie. Wszystko, co przepracowaliśmy na treningach zdało egzamin. Od razu rozszyfrowywałem każdą jego akcję. A odczuł pan siłę Niemca? - Nie poczułem ani jednego jego ciosu. W pana poczynaniach wreszcie mogła podobać się namiastka boksowania na większej intensywności. - Kondycyjnie byłem bardzo dobrze przygotowany, a jednocześnie miałem świadomość, że Teper z rundy na rundę będzie słabł. W pierwszej części walki starałem się uzyskać przewagę, a w drugiej ją utrzymać, bo wiadomo, że przez 12 rund nie da się boksować w szybszym tempie. Swoją determinacją i sercem do walki w końcówce sprawiłem, że sędziowie nie mieli żadnego pola manewru na kartach punktowych. Jak duża jest rezerwa w pana przygotowaniu kondycyjnym? Miałem wrażenie, że kończył pan pojedynek mocno podmęczony. - Może tak to wyglądało, ale czułem się naprawdę dobrze. Zszedłem z ringu i w ogóle nie byłem zmęczony. To efekt pracy, jaką wykonał pan z dr Jakubem Chyckim? - Na pewno tak. Zagadką jest dla mnie pana sylwetka. Faktycznie wyglądał pan szczuplej niż świadczyłaby o tym waga, ale pana postura ciągle pozostawia wiele do życzenia. - Na pewno jest nad czym pracować, ale razem z moim sztabem jesteśmy zdania, że mięśnie nie walczą. To tylko jeden z elementów całej układanki. Nigdy nie byłem i nie będę gladiatorem, wyglądającym jak Anthony Joshua, Deontay Wilder lub David Haye. Mam inną "konstrukcję" ciała, dlatego jest mi bardzo daleko do ich sylwetek i nawet nie łudzę się, że do tego dojdę. Niemniej dostrzegam inne elementy, które wymagają poprawy i krok po kroku stale będę robił progres. Jak na powrót po prawie rocznej przerwie, spisałem się naprawdę nieźle. Czuję, że dałem z siebie naprawdę dużo i zdecydowanie wygrałem na terenie przeciwnika. Plusem na pewno było to, że w pana poczynaniach wreszcie widać było wolę zwycięstwa. W kilku poprzednich walkach nie widziałem zmotywowanego zawodnika, tylko "kluchy" w ringu. - Tak było, z tym że do trzech poprzednich pojedynków wychodziłem z poważnymi kontuzjami. Z takimi urazami normalny człowiek mógłby nie dać sobie rady w normalnym życiu, a ja nie tylko trenowałem, ale jeszcze wchodziłem do ringu i walczyłem nie w pełni dysponowany. W okresach przygotowawczych ból sprawiało mi nawet bieganie i skakanie, ale zaciskałem zęby. O tym też trzeba pamiętać, bo nie byłem ani zdrowy, ani w pełni formy. W takim stanie wyszedłem na bardzo niebezpiecznego zawodnika, jakim jest Aleksander Powietkin oraz na niewygodnego Marcela Luiza Nascimento. Pana ojciec Ryszard nie mógł przeboleć, że w tych okolicznościach pana sztab dopuścił do walki z Powietkinem w Kazaniu, którą przegrał pan przez techniczny nokaut. - Mój zespół nie miał nic do gadania. To ja jestem szefem tej wycieczki i decyduję o wszystkim. Po prostu chciałem jechać i walczyć. "Wilczek" (trener Piotr Wilczewski - przyp.) mógł się nie zgodzić, zresztą wiadomo, że był przeciwny i chciał, żebym się zastanowił, ale ja już wcześniej podjąłem decyzję, od której nie było odwrotu. Pomagali mi jak tylko się dało i szliśmy w tym samym kierunku. Walkę z Teperem okupił pan urazami? - Adrenalina już zeszła, dlatego powoli wychodzą przeciążenia organizmu i drobne naderwania, ale to nic poważnego. Jaki kierunek obierze pan w najbliższej przyszłości? Pojawiły się informacje, że może pan podpisać kontrakt z promotorem Lou DiBellą, z którym zresztą już na początku lutego odbył pan dłuższą rozmowę, będąc branym pod uwagę do walki z pogromcą Artura Szpilki - Deontayem Wilderem. Coś jest na rzeczy? - Na pewno coś tam jest (śmiech). Jak wspomniałeś, byłem na łączach z DiBellą w sprawie pojedynku z Wilderem. Rozmawialiśmy praktycznie osobiście, w obecności tłumacza i zobaczymy, co wydarzy się w nieodległym czasie. Od walki z Teperem minął zbyt krótki okres, by już definitywnie wyjaśniła się moja przyszłość. Jeśli osiągniecie porozumienie, to ponownie przeniesie pan swoją karierę do Stanów Zjednoczonych? - Na pewno chciałbym potrenować w Ameryce, a jeśli tak się stanie, to zabiorę ze sobą swój team. Wylecę, gdy wszystko zostanie dopięte na ostatni guzik, ale to jeszcze melodia przyszłości. Na pewno dobrze by było odpocząć od Polski i potrenować w Stanach w dobrym gymie. Zobaczymy, co z moich planów wyjdzie. Kogo chciałby pan ze sobą zabrać, mówiąc o teamie? - W zupełności wystarczy mi, w roli pierwszego trenera, Piotr Wilczewski. W takiej sytuacji naturalnym kierunkiem wydaje się doprowadzenie do walki z Wilderem. - Wiem, że do pojedynku o mistrzostwo świata prędzej czy później dojdzie i jest mi obojętne, kto będzie moim przeciwnikiem. Będę gotowy na Wildera, Josepha Parkera i innych mistrzów, bez względu na to, gdzie przyjdzie mi się przygotowywać: w Las Vegas, Dzierżoniowie, czy u siebie w Wolicy (dzielnica Krakowa - przyp.). Będzie się pan czuł "mięsem armatnim" dla obecnych czempionów? - Nigdy tak się nie czułem, w żadnej walce, nawet przystępując do pojedynku z Władimirem Kliczką. Wówczas też byłem pewny siebie, wiadomo że w ringu zostałem zweryfikowany, ale nigdy nie biorę wyzwań z opuszczoną głową i podkulonym ogonem. Do kolejnej w karierze walki mistrzowskiej wyjdę z myślą i przekonaniem, że to ja jestem faworytem i stać mnie na wygraną. Nigdy nie stawiałem się na straconej pozycji, tak w sporcie, jak również w życiu osobistym. Ostatnich kilkanaście miesięcy, pod względem sportowym, było w pana życiu bardzo trudnym okresem. Z tego ostrego zakrętu wyszedł pan lekko poturbowany, czy przeciwnie: mocniejszy, bardziej zaprawiony i zdeterminowany? - (chwila ciszy) I tak, i tak... Wiem, że 95 procent tych wszystkich akcji wokół mojej osoby było manipulacją. Na takie historie trzeba się uodpornić. Myślę, że ten sport trochę mnie zmienił, dzisiaj jestem mocniejszy. A takie walki, jak ta z Teperem, dodają mi skrzydeł, za to w domach moich wrogów pewnie niejeden telewizor został zdemolowany. Dla mnie to dodatkowa motywacja do ciężkich treningów. Teper jest najsilniejszym rywalem, jakiego ma pan na rozkładzie w całej karierze? - Czy ja wiem... Przecież pokonywałem już mocnych zawodników, jak Kevin McBride, Tye Fields oraz Christian Hammer, którzy byli dla mnie wyzwaniem na wcześniejszych etapach kariery. W puli tej walki znalazł się pas federacji IBF Europy Wschodniej i Zachodniej. To mało znaczące trofeum, ale pozycjonujące pana w rankingu tej organizacji. - To stwarza dla mnie dodatkową opcję. Słyszałem też, że portal boxrec.com umieścił mnie na 17. miejscu na świecie, ale dla mnie to znaczy tyle, co napisać sobie cyferkę na kawałku kartki. W ringu numerki się nie liczą, stoisz ty, a naprzeciwko ciebie twój przeciwnik. On chce cię pokonać, obojętnie jak wysoko się plasujesz. Jaki ma pan plan na najbliższe dni? - Do końca tego tygodnia będę odpoczywał, pewnie zdecyduję się na zabiegi w kriokomorze. Choć też niewykluczone, że pojawię się w Katowicach na kilku treningach u Kuby Chyckiego. Rozmawiał Artur Gac Obserwuj autora na Twitterze