Artur Gac, Interia: Niedawno rozmawialiśmy i byliśmy zgodni, że propozycje dla pana wciąż się pojawiają... Mariusz Wach, pięściarz wagi ciężkiej: - Pojawiają się i będą się pojawiać. Tak jest, ale zmierzam do tego, że były tematy walk z Kubratem Pulewem oraz Filipem Hrgoviciem, ale powiedział mi pan, że takich pojedynków już nie będzie brał z niewielkim wyprzedzeniem, bo sporo jest do stracenia. Zatem jak pan wytłumaczy tę decyzję? - Faktycznie, to były moje słowa. Jednak teraz porozmawiałem z pewnymi osobami i podjąłem inną decyzję. Inaczej mówiąc, ta decyzja nie była w stu procentach jedynie moją, własną, tylko poparta konsultacją. Ma pan poczucie, że walka jest brana na wariackich papierach? - Tak... Propozycja, żeby nie skłamać, padła w piątek lub w sobotę (22-23 listopada - przyp. AG). W tym sporcie siedzę już naprawdę długi czas, wiem z czym boks się "je" i znam panujące tu zwyczaje. Dlatego teraz zgodziłem się na zasady, jakie zostały mi przedstawione. Dali mi tyle czasu, ile im odpowiadało, czyli dwa tygodnie. I tyle. Z Whytem już kiedyś miałem się bić, wtedy nie doszło do naszej walki, dlatego dobrze, że w końcu wejdziemy razem do ringu. Tyle tylko, że tak późne złożenie oferty pokazuje, że druga strona traktuje pana mało poważne w założeniu: przyleci, dostanie lanie i wróci do domu. - Tak samo mógłbym powiedzieć o Whycie, że podobnie wziął walkę dwa tygodnie wcześniej, czyli też leci na lanie. Sądzi pan, że Brytyjczyk nie otrzymał informacji wcześniej? - Mnie się wydaje, że nie. Z tego, co wiem, przez to, że był zawieszony, nie był pewniakiem na tę galę. Dużym argumentem, by wziąć walkę, jest wypłata za to starcie? - Na pewno. Musiałbym skłamać, żeby zaprzeczyć. Ja robię naprawdę dużo rzeczy za darmo, łącznie z toczeniem walk plus wiele innych "głupot", za które później sam muszę płacić. Dlatego nie ukrywam, że aspekt finansowy był tutaj ważny. Ale przecież tak jest w każdej pracy. Czy pan będzie pracował za darmo? A może są inni chętni, by pojechać w delegację wykonać swoją robotę za darmo? Wiadomo, że wszystko wiąże się z finansami. Z tym toczeniem walk za darmo nie przesadza pan ani trochę? - Naprawdę mogę powiedzieć, że mnóstwo walk stoczyłem za darmo, a nawet do nich dopłacałem. Dlatego w końcu trzeba zarobić jakieś pieniążki. Nie można tylko dokładać. Ja do wszystkich 40 walk, jakie miałem, od pierwszej do ostatniej, z własnych pieniędzy opłacałem przygotowania oraz wszystkie zabiegi, operacje i rehabilitacje, a miałem ich mnóstwo. Przez to do paru pojedynków, po dodaniu gaży, i tak dopłacałem. Nie miałem ani jednego promotora, który by mi na takie wydatki wyłożył pieniądze. Wręcz przeciwnie, bo przypomnę, że za walkę z Aleksandrem Powietkinem oddałem 120 tysięcy dolarów, żeby się wykupić i być wolnym zawodnikiem. Dlatego teraz czepianie się mnie, że jadę po jakieś pieniądze, jest niepoważne. Co innego, jakby mi ktoś na co dzień dawał pieniądze na życie, a ja na takie coś nie mogłem liczyć przez całą swoją karierę zawodową, a wcześniej amatorską. A jeśli mówimy o profesjonalnych przygotowaniach, to nie są to małe kwoty. Może ludzie mają mylne wrażenie, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: pan nie jest ustawionym sportowcem, a kariera jest już na finiszu. Dlatego potrzebuje pan porządnych wypłat. - Dokładnie tak. Chociaż tu pewnie każdy myśli, że skoro walka jest w Arabii, to zarobię krocie (śmiech). Nie czeka tam na mnie megawielka wypłata, po której mógłbym, za przeproszeniem, wypiąć się na każdego promotora i gadać na nich głupoty, bo tak bym się ustawił. Po pojedynku z Whytem nadal będę musiał funkcjonować w tym biznesie i układać sobie przyszłość do kolejnych przygotowań oraz walk. Wypłata za walkę z Whytem będzie pana drugą, po Władymirze Kliczce, gażą w karierze? - Lepiej porozmawiajmy o kwestiach bokserskich niż finansowych, bo pieniądze to dla mnie rzecz nabyta. Wiadomo, że fajnie je mieć, ale myślę, że są ważniejsze sprawy na tym świecie, takie jak zdrowie. Zawsze bardziej interesowały mnie wątki sportowe. Jak pan wie, przykładowo walkę z Arturem Szpilką nie traktowałem, jako okazji do zarobienia, tylko podchodziłem ambicjonalnie. Podobnie było później, gdy mówiłem o rewanżu. Zresztą powiedziałem, że jestem gotowy zaboksować nawet za darmo, żeby tylko kibice byli zadowoleni i rozstrzygnąć wszelkie wątpliwości po pierwszym pojedynku. I dalej pan podtrzymuje taką gotowość? - Teraz raczej już nie, bo nie zrobiłbym wagi do kategorii junior ciężkiej (śmiech). A wracając do pojedynku z Whytem, krytyka na moją osobę była, jest i będzie. Jeśli będę bił się w Pionkach, Radomiu lub w Dzierżoniowie, to będzie źle. Tak samo jest, gdy walczę na największych galach nie unikając wyzwań z najlepszymi pięściarzami na świecie. Wtedy również jestem obiektem krytyki. Nie zadowolę wszystkich. Jednak myślę, że na takiej gali, jak ta nadchodząca w Arabii Saudyjskiej, każdy zawodnik chciałby się znaleźć na moim miejscu. Dlatego nie czytam komentarzy i różnych opinii, a trzymam się ludzi, którzy są za mną. Zmierza pan do tego, że występując na lokalnych galach pojawiają się ironiczne komentarze, a decydując się na wyzwania głosy, że jedzie pan na ścięcie? - Dokładnie tak, czarne albo białe. Nie ma nic pośrodku, a każda taka decyzja ma mnóstwo barw. Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że wielu pięściarzy, z którymi boksowałem, należą do ścisłej lub nieco szerszej czołówki wagi ciężkiej. A z jakąś krytyką się pan zgadza? - Zgadzam się z tym, co o mnie piszą. Na przykład powiem tak: ja uwielbiam się bić, ale nie potrafię tego robić. Jest to absurd, ale prawdziwy. I sam pan o tym mówi, tak otwarcie? - Tak, bo nie mam do boksu smykałki. Brakuje mi takich atrybutów, jak szybkość, dynamika i siła. Ja nad każdym z tych elementów muszę ciężko pracować i wylewać hektolitry potu, a i tak mi ich brakuje. Oprócz wzrostu, który w wadze ciężkiej wcale nie jest jakimś moim superatutem, bo tu każdy ma około dwóch metrów, nie mam nic specjalnego. Mimo tych wszystkich braków, staram się walczyć z wszystkimi najlepszymi na świecie. Chciałbym, żeby wielu pięściarzy z Polski miało okazje konfrontować się z tej klasy rywalami i występować na takich galach, jak ja. Wobec tego szczerze: w jakiej formie i dyspozycji poleci pan do Arabii Saudyjskiej? - No trenuję... Ale wiadomo, że robię to już 20 lat (śmiech). Czyli w specjalnym rytmie, ani reżimie treningowym pan nie był? - Nie, nie, nie... Przed tą walką nie miałem żadnego obozu, ani żadnych specjalnych przygotowań. Po prostu jadę w tej formie, w jakiej jestem. Czyli trochę na żywioł, licząc że Whyte też nie będzie optymalnie przygotowany? - Myślę, że takie walki też są dobre. Lecę ze spokojną głową, będę chciał napsuć mu jak najwięcej krwi i zabrać jak najwięcej zdrowia. Będę chciał pokazać się z jak najlepszej strony dla kibiców, którzy 7 grudnia zasiądą w Polsce przed telewizorami. Choć na pewno ze strony wielu osób znów rusza cała fala krytyki na moją osobę. Ja jednak robię tak, że jeśli kogoś nie lubię lub coś mnie nie interesuje, to nie oglądam tej osoby. Więc jeśli ktoś nie chce oglądać Wacha, to niech nie ogląda gali, albo włączy telewizor dopiero po mojej walce. Nikogo nie zmuszam, by wieczorami lub nocą siadał i patrzył na boks w moim wykonaniu. Jeśli kogoś nie lubię, to go unikam i się nie denerwuję. Po prostu. Całkiem dobre podejście. Nie rozpraszać uwagi na osoby i sprawy, które nie dają dobrej energii. - Otóż to. Myślę, że za mną już większość życia. Widziałem bardzo dużo, łącznie z naprawdę złymi rzeczami, więc w gruncie rzeczy już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Gdybym miał pokusić się o podsumowanie, to jestem zadowolony. Uważam, że i tak zrobiłem więcej dobrego niż złego. Wiadomo, że gorsze były początki, dlatego teraz próbuję za wszystko odpłacić dobrem, pomagając w różnych aukcjach charytatywnych. Zbieramy pieniądze na dzieciaki, a także na zwierzęta. Gdzie się tylko da, staram się pomagać. Tego nie można panu odmówić. Wielokrotnie widziałem pana podczas licznych tego typu akcji, na różnych seminariach, a sporo turniejów bokserskich w Małopolsce - żartując - nie mogłoby się bez pana odbyć. Wielu moich rozmówców, czyli organizatorów takich wydarzeń, podkreślało, że na kogo jak kogo, ale na Mariusza Wacha można liczyć. - To prawda, ale o tym rzadko kiedy się mówi. Powiem tylko, że moje skromne rękawice są licytowane po paręnaście tysięcy złotych. Pomaganie jest naprawdę uzależniające i bardzo nakręca. Dziś pomagam i walczę w ringu, choć - jak już powiedziałem - nie umiem boksować. A mimo to pojawiam się na najlepszych galach na świecie. Ta prawda na temat swojego boksowania, którą po raz pierwszy artykułuje pan tak wprost, publicznie, będzie hitem. - Ale taka jest prawda! Czy mówiąc to mijam się z prawdą? Czy ja kłamię? Kłamałby pan mówiąc, że jest wirtuozem boksu. - No właśnie (śmiech). Urodziłem się przeciętnym sportowcem. Czuję, że za co bym się nie wziął, to również byłbym dobry, ale nie najlepszy. Czy grałbym w kosza, w piłkę, jeździłbym na rowerze, czy grał w hokej, to byłbym jednym z wielu zawodników. Do bycia najlepszym nie mam predyspozycji. To brałoby się z tego, że zna pan swój charakter i wie, że nie ma zacięcia do największych wyrzeczeń? - Przeciwnie, uważam że ja właśnie mam to zacięcie. Uprawiam sport ponad 20 lat i z każdym dniem pokazuję pazur. Gdybym bazował tylko na słomianym zapale, to już dawno bym tym boksem "pierdzielnął". A ja z dnia na dzień sobie trenuję i robię rzeczy, które są plusikiem na moją korzyść. Mimo różnych niepowodzeń czy życiowych porażek, dalej robię swoje. Kiedyś ktoś mi powiedział, że czasem można wygrać, czasem przegrać, ale nigdy nie wolno się poddać. Te słowa utkwiły mi w pamięci i są moją dewizą. Wciąż robię to, co sam uważam, że wykonuję jak najlepiej. Jednocześnie mając świadomość swoich ograniczeń. - Dokładnie tak, bo pewnych rzeczy nie przeskoczę. Nie odmłodzę się, nie nabiorę megasiły czy dynamiki, bo nigdy tego nie miałem. Daję z siebie wszystko to, co w tym momencie potrafię. A później, gdy skończy się boks, zajmę się czymś innym i myślę, że się w tym odnajdę. Sądzę, że też będę w miarę uczciwie i solidnie to wykonywał. A myślę o byciu trenerem. Na koniec wróćmy jeszcze do gali w Arabii Saudyjskiej. Jeśli okaże się, że walka z Martinem Bakole nie pokazała pierwszych symptomów utraty przez pana odporności na przyjmowane ciosy, to szykuje się widowiskowa "wojna" z kochającym się bić Whytem. - W walce z Bakole, do której wracamy, mówiąc najkrócej nie byłem sobą. Chodzi o reakcję na uderzenia. Gdy bił pana Władymir Kliczko, to ciosy niemal po panu spływały, a tutaj tego nie było. Można było odnieść wrażenie, że szybko został pan "podłączony". - No tak, ale to było spowodowane czymś innym. Ja w tej walce nie miałem mocy, ani reakcji. Tak sobie to tłumaczę, że tamta przegrana z tego wynikała. Gdybym był w normalnej formie, czułbym się odpowiednio i był zdrowy, to z Bakole spokojnie bym wygrał. Problem w tym, że teraz też nie będzie pan w normalnej formie. - No tak... Nie będę optymalnie przygotowany, bo nie mam za sobą okresu przygotowawczego. Nie wymyślę sobie teraz i nie będę wszystkim opowiadał, że wiedziałem o tej walce od dwóch miesięcy i tak długo się przygotowuję na Whyte’a. Dowiedziałem się dwa tygodnie przed galą i taka jest prawda. Podsumowując: uznał pan, że w tym momencie kariery raczej już nie może sobie pozwolić na odrzucenie takiej propozycji? - Tak jest, bo zapytam: a na co mam czekać? No na co? Uwierzcie mi, naprawdę zostawię tam mnóstwo zdrowia, ale jemu tak samo zabiorę go mnóstwo. Nie ma mowy, by przejść przez walkę jak najmniejszym nakładem sił. Dam z siebie wszystko to, co będę miał w "baku". Chcę się pokazać z jak najlepszej strony i po prostu wygrać ten pojedynek. Rozmawiał Artur Gac