Jakie jest pana pierwsze wspomnienie związane z boksem? Mariusz Cendrowski: Na pewno pierwszy sparing. Byłem zawodnikiem, który wywodził się z kickboxingu. Trenowałem na boso. Dostałem już utytułowanego zawodnika, miał około 15 walk. Nie ukrywając dostałem dużą lekcję boksu od rywala. Zrozumiałem jaka jest różnica w tych dwóch dyscyplinach. Nie wygrałem natomiast z odruchami i w jednej z rund wymsknęło mi się kopnięcie na tułów. Wszyscy byli wściekli. Który moment w pana karierze uważa pan za przełomowy? - Jeżdżąc na turnieje juniorskie, parokrotnie spotykałem się z zawodnikiem ze śląska o niemieckim nazwisku Hertlein. Zawsze pojedynki z nim były zacięte dwukrotnie uległem przez decyzję. Ale jak to w boksie cierpliwość popłaca i trylogię zakończyłem nokautując go. Był pan wielokrotnie amatorskim mistrzem Polski, potem święcił wielkie sukcesy w boksie zawodowym. Jakie są największe różnice dzielące boks amatorski od zawodowego? - Przede wszystkim amatorski boks to duży chaos i szybsza walka. Nie można kalkulować, bo walki są krótkie. Zaczynają się i praktycznie gdy zawodnik się rozkręci już jest koniec. Zawodowy boks jest o tyle lepszy, że szykujemy się pod danego rywala. Mamy dostęp do materiałów, które pozwalają ułożyć taktykę i odkryć słabe strony rywala. Rozpracowanie przeciwnika jest łatwiejsze i walki dłuższe.Czy spośród przeciwników z którymi stoczył pan już walkę jest ktoś, z kim chciałby się pan zmierzyć ponownie? - Jest ich kilku. Ale głównie Damian Jonak. Jest to solidny bokser, ale nigdy ze mną nie wygrał, i nigdy nie wygra. Domenico Spada, mimo, że dwukrotnie z nim przegrałem przez decyzję, to czuję się moralnym zwycięzcą. Bez promotora, bez menadżera biłem się dwa razy na obcym podwórku. Wygląd Spady po walkach dodawał mi pewności siebie. Nie zawsze wygrywał sport, ale zawsze byłem bogatszy w doświadczenia. Miał pan okazję współpracować m.in. ze słynnym Donem Kingiem. Wiele mówi się o jego ekscentrycznym podejściu do życia. Co pan może o nim powiedzieć? - Jest to zdecydowanie ikona boksu zawodowego. To było dla mnie zarówno duże doświadczenie jak i przeżycie. Postać, która dyktowała warunki w zawodowym boksie. Posiadał najlepszych zawodników, telewizje prosiły się o udział jego gwiazd. W jego wizerunku jest dużo aktorstwa i kontrowersji, ale jest to przede wszystkim wielki biznesmen. Mówiło się, że zawodnicy dostają okruszki z tego co on zarabia, ale spójrzmy jak oni żyli za te okruszki? Kto nie chciałby okruszka majątku Mike'a Tysona czy Ali'ego? Na swoim koncie ma pan występ na igrzyskach olimpijskich. Jak pan wspomina Sydney? - Igrzyska olimpijskie to było moje marzenie. Zrealizowane marzenie. Pierwszym moim celem było zdobyć Mistrza Polski. Później obronić i zaliczyć olimpiadę. Czuje się spełniony. Wielkim szokiem było dla mnie wzięcie udziału w otwarciu na stadionie w Sydney. 140 tysięcy ludzi, ze wszystkich kultur świata. Wrzawa kibiców, którzy dopingowali we wszystkich językach świata. Od tych plemiennych po największe potęgi światowe. Mam porównanie walcząc na otwarciu stadionu miejskiego we Wrocławiu (40tys) a otwarcie Igrzysk w Sydney (140tys). Nie jest to do opisania. Tam trzeba było być! Mój konflikt z PZB przyczynił się do szybszej decyzji o przejściu na zawodowstwo.Czy jest ktoś na kim się pan wzorował jeśli chodzi o styl walki, czy też od początku szukał pan swojego własnego stylu? - Mój styl był trudny przez to, że wywodziłem się z kickboxingu. Trenerzy mieli nad czym pracować. Ludwik Denderys, Andrzej Piotrowski oraz Zygmunt Gosiewski. Każdy z nich dołożył swoją cegiełkę i tak powstał unikatowy Mariusz Cendrowski. Byłem trudny do ułożenie, nieskoordynowany, ale przez to ciężki dla rywali. Ciężka praca i cierpliwość mnie ukształtowały. Cierpliwość moich trenerów również. Za co im bardzo dziękuję. Nauczyli mnie adoptować się do bólu. Jak miałbym kogoś wskazać to podobał mi się Arturo Gatti- wielki wojownik. Miałem okazję poznać go osobiście i stanąć oko w oko w ringu z takim mistrzem. Zaprosił mnie na sparingi po jednej z moich walk, które oglądał. Podoba mi się też uparty Winky Wright. Bernard Hopkins, który obala wszelkie bariery wieku i możliwości ludzkiego ciała. Późno zaczął a jest najstarszym mistrzem świata i bije rywali o 20 lat młodszych. Poza byciem czynnym bokserem jest pan także szanowanym trenerem. Czy wśród swoich wychowanków widzi pan już potencjalnych mistrzów przyszłych lat? - Praca trenerska mnie teraz troszkę pochłonęła. Mam swoje dwa kluby. Jeden we Wrocławiu oraz w Opolu. Staram się dopasować odpowiedni sztab szkoleniowy. Marzy mi się wyjechać na Kubę czy do Meksyku. Tam poszukać inspiracji, rozwinąć się szkoleniowy. Już niedługo rusza także moja federacja bokserska. Zamierzam przywrócić piękno boksu, które wygra z układami. Zawodnikom dać możliwości walk, w których przegrana nie jest wstydem a dalszym rozwojem. Jakie są pana zdaniem najważniejsze cechy, które dobry bokser powinien posiadać? - Na pewno cierpliwość. Trzeba mieć charakter. Na siłowni można wyrobić mięśnie klatki czy bicepsów, ale jaja albo się ma albo się ich nie ma! Rozmawiał: Artur Aleksiewicz