Swoją bokserską karierę zaczynał na Dolnym Śląsku, w niewielkim klubiku Sparta Ziębice. Potem przez lata reprezentował BBTS Bielsko-Biała. Do dziś zresztą mieszka w tym mieście. W jego karierze nie brakowało dramatycznych epizodów. W styczniu 1961 roku, po awanturze na sylwestrowej zabawie, wylądował w więzieniu w Dzierżoniowie. Sprawę udało się jednak, w dużej mierze dzięki pomocy legendarnego trenera Feliksa Stamma, załagodzić. Pół roku później uderzył pijanego milicjanta i tym razem nie było już pobłażliwości. - Bokserskie władze skazały mnie na dożywocie. Przed olimpiadą w Tokio niewiele co walczyłem. Treningi zacząłem trzy, cztery miesiące wcześniej. Dobrze jednak się przygotowałem - opowiada. Walczył ze złamanym kciukiem Jak nikt potrafił przygotować się do igrzysk. - Na ringach w Polsce, z różnych przyczyn, mało co występowałem, a jak już przyszło wystąpić na igrzyskach, to nie bałem się. Muszę powiedzieć, że miałem silną psychikę. Potrafiłem się dobrze przygotować. W Tokio byli lekarze, którzy starali się pomagać zawodnikom choćby przy zasypianiu. Mnie tylko przeszkadzali. Sam potrafiłem się wyłączyć i zrelaksować. Zresztą mówiono o mnie, że zaczynałem boksować, dopiero jak dostałem. W kraju, kiedy walczyliśmy między sobą, to wiedzieli, że z Marianem trzeba lekko, żeby go nie zdenerwować - opowiada Kasprzyk. W swojej karierze stoczył wiele wspaniałych walk, jak choćby w ćwierćfinale igrzysk w Rzymie z Ormianinem w barwach ZSRR Władimirem Jengibarianem. Wygraną okupił kontuzją i półfinał z bokserem z Ghany Ike Quarteyem musiał oddać walkowerem. Skończyło się "tylko" na brązowym medalu. Cztery lata później było jeszcze lepiej, a Kasprzyk zrealizował swoje marzenie, wywalczył złoty olimpijski medal. Jego finałowa walka, z Litwinem w barwach ZSRR Ricardasem Tamulisem, przeszła do historii nie tylko polskiego boksu. Już w pierwszej rundzie polski pięściarz doznał złamania kciuka prawej ręki... Trener Stamm pytał swojego zawodnika czy poddać walkę czy nie. Kasprzyk wykazał wielki hart ducha. Mimo wielkiego bólu dotrwał do końca i wygrał. Feliks Stamm, w książce "50 lat na olimpijskim szlaku", Wyd. Sport i Turystyka, Warszawa 1969, tak wspominał tamto wydarzenie. "Wziąłem na siebie odpowiedzialność za Mariana Kasprzyka, któremu różne perypetie życiowe omal nie zagrodziły drogi do udziału w igrzyskach olimpijskich w Tokio. Postawiłem na niego jako na człowieka i jako na sportowca. Nie zawiódł mnie w obydwu wypadkach. Wykazał dużo hartu. Podczas walki finałowej z doskonałym pięściarzem radzieckim Tamulisem, w której złamał palec, zapytałem go w przerwie pomiędzy pierwszą i drugą rundą: - Marian, możesz walczyć? - Mogę i chcę. Mam przecież szansę, panie Stamm? - Masz - odpowiedziałem. Wygrał i zdobył złoty medal. Przyznam się, że żaden z medali zdobytych przez naszych pięściarzy nie dał mi tyle satysfakcji. Nie chodziło już o samo zwycięstwo sportowe. Byłem świadkiem spełnienia tego, na co liczyłem - odrodzenia się człowieka" - wspominał wspaniały szkoleniowiec. Olimpijskie różańce Życie, już wiele lat później, po zakończeniu kariery, nie oszczędzało Kasprzyka. W 1992 roku wykryto u niego guza przełyku. Wycięto mu śledzionę, żołądek. W 2001 roku zmarła mu żona, a w zeszłym roku przeszedł zawał. - W środku jestem pusty, ale pełny duchowo - mówi o sobie teraz. - Operację w Ligocie w Katowicach przeszedłem 8 grudnia, to dzień Niepokalanego Poczęcia Matki Boskiej. Tego samego dnia ubiegłego roku przeszedłem też zawał. I jak tu nie wierzyć? To nie był zbieg okoliczności - nie ma wątpliwości Kasprzyk. Codziennie wstaje o 5 rano i odmawia różaniec. Codziennie o godzinie 8 jest też w kościele p.w. św Małgorzaty w bielskiej dzielnicy Kamienica. Potem zajmuje się składaniem... olimpijskich różańców. - Kupuję koraliki w pięciu olimpijskich kolorach i składam je. W sklepach z dewocjonaliami już mnie znają. Jak nie kupię w jednym, to idę do drugiego. W przeciągu dwóch godzin jestem w stanie złożyć pięć takich różańców. To mnie uspokaja. Co z nimi robię? A to dam jednemu, a to drugiemu chłopakowi. Rozdaję je. Dostali je już choćby Jerzy Rybicki czy Józef Grudzień. Teraz kilka zamówił też kolega z Rzeszowa - opowiada. Nie ma się co kłócić Pytam Mariana Kasprzyka czy kiedy był czynnym bokserem, to też był tak wierzącą osobą, jak teraz? - Byłem wierzący, też do kościoła się chodziło, ale to nie było to co teraz. Nieładnie tak mówić, ale tak było, od czasu do czasu się szło, pomodliło i tyle. Teraz to jest zupełnie coś innego. Jest radość, że wszystko się układa, a i Duch Święty człowiekiem pokieruje. Modlę się za tych, którzy potrzebują pomocy, których nie daj Boże skrzywdziłem. Nie ma się co kłócić, stawać przeciwko sobie, jak to robią teraz nasi politycy. Po co to? Po co nastawiać ludzi przeciwko sobie? Jakby wszyscy byli tacy sami, to nie byłoby chyba ciekawie, prawda? - podkreśla. Sam stara się być aktywny. - Jak człowiek chodzi i rusza się, to wszystko jest dobrze - śmieje się. Ostatnio był gościem specjalnym podczas bokserskiego meczu reprezentacji Śląska i Moraw, który odbył się w Gierałtowicach. - Dobrze, że coć się robi i gdzieś się wyskoczy, bo zawsze to inaczej - mówi. Michał Zichlarz