INTERIA.PL: Był pan elementem kampanii promocyjnej: najpierw na potrzeby wykreowania gwiazdy Mariusza Pudzianowskiego, a następnie Roberta Burneiki stworzono podział na dobrego i złego bohatera. Pan zawsze był tym złym. Czuje się pan wykorzystany? Marcin Najman: - Nie, dlatego, że ja świadomie podejmowałem swoje decyzje i ryzyko jakie te walki w formule MMA za sobą niosły. To była formuła MMA, a ja jestem bokserem i nigdy nie byłem i nie będę zawodnikiem MMA. Wiedziałem, że to będą trudni rywale, znacznie ode mnie ciężsi, co w MMA ma duże znaczenie. Wiem, że ten sport to nie matematyka, a o tym ile znaczy różnica masy i siły w kategorii open przekonał się ostatnio Mariusz Pudzianowski. Wspomniał pan o ryzyku. Spodziewał się pan, że ta negatywna łatka na stałe do pana przylgnie, a nie będzie tylko chwilowym zabiegiem organizatorów? - Nie sądziłem, że aż takie emocje będzie to wśród ludzi generowało. Przekonałem się po tym wszystkim jak można manipulować opinią publiczną. To jest niewiarygodne jak media mogą kreować rzeczywistość. Najpierw wymyślają jakieś zjawisko, a następnie konsekwentnie podsycając temat powodują, że ludzie zaczynają w to wierzyć. Nic w tym nowego. Propaganda komunistyczna działała podobnie, na szczęście bystrzy ludzie wiedzieli, że prawda leży gdzie indziej. Nie można wierzyć we wszystko, co się pojawia w mediach. Czuję, że ma pan żal do mediów... - I tak i nie. Są obiektywni dziennikarze, rzetelni, którym nic nie mogę zarzucić, ale nie zapomnę tego, jak zostałem potraktowany przez Polsat. Przed moją walką z Burneiką wpuszczono do klatki i oddano głos Przemysławowi Salecie. Nie przypominam sobie gali, na której ktoś skonfliktowany z zawodnikiem, który za moment walczy stanął na środku klatki czy ringu i zmieszał go z błotem. To nie było w porządku, bo nie miałem jak się obronić. Poniżej pasa było też to, że po pierwszej walce z Saletą nie dostałem możliwości wypowiedzenia się. Kiedy ja po walce z Burneiką odmówiłem komentarza Polsatowi okazało się, że brakuje mi profesjonalizmu i nie szanuje kibiców. Widać, że w tej stacji panują podwójne standardy etyczne. Taki brak równowagi również jest manipulacją. Nie żałuje pan swojej wycieczki do MMA? Nie myśli pan: Cholera, po co mi to wszystko było? - Nie, bo te decyzje podejmowałem świadomie, a na głupotę ludzką nic nie poradzę. Krążą o mnie niestworzone historie, a 80 procent tego, co ukazuje się na mój temat to kłamstwo. Wywiady, których nigdy nie udzieliłem, słowa, których nie wypowiedziałem. Czy żałuję? Nie, zawsze lubiłem wyzwania. Chciałem się sprawdzić, nie wyszło. Chociaż powiedzmy sobie szczerze, ja tak naprawdę przegrałem tylko dwa razy: z Pudzianowskim i Burneiką. Walki z Saletą to nie były moje porażki. W pierwszej na KSW 14 okradziono mnie ze zwycięstwa. Sędzia popełnił kardynalny błąd. W drugiej przytrafiła mi się kontuzja, choć do momentu kiedy się jej nabawiłem Saleta rownież fruwał po klatce. Nie wszystko w życiu układa się tak, jak byśmy chcieli. Sportowo niczego nie żałuję, a to, że ludzie dają sobie prać mózgi, to już nie jest mój problem. To w żaden sposób nie przekłada się na moje życie. A jak pan jest na zakupach w supermarkecie, to nikt obelgi nie rzuci w pańskim kierunku? - Widać nie lubią mnie tylko w internecie. Przekonała się o tym moja narzeczona. Jeszcze mnie wtedy dobrze nie znała, ale naczytała się pełnych jadu komentarzy pod moim adresem. Ale gdziekolwiek nie wychodziliśmy nagle okazywało się, że mam rzesze fanów. Wspólne zdjęcia, autografy. Zapewnienie, że inni to nie, ale właśnie oni mi kibicują. Ludzie mają coś takiego w sobie. W dużej zbiorowości nie ma odpowiedzialności indywidualnej, ludzie dostosowują się do reszty i cała hala buczy i gwiżdże na Najmana. Ryszard Skórka, szef Unii Boxing Oświęcim, zauważył, że ci, którzy kupowali bilety na moją ostatnią walkę, która odbyła się 7 czerwca, przyszli zobaczyć jak dostaję baty. Dopytywał czemu tak źle mi życzą. Nikt nie potrafił odpowiedzieć. Cóż, mogę ich tylko przeprosić, że niestety dla nich wygrałem już w drugiej rundzie przez nokaut i to nie z byle kim, bo aktualnym mistrzem świata w boksie tajskim. Czemu aż takie pan wzbudza emocje? - Myślę, że to ta zbiorowość robi swoje. Ja zawsze byłem indywidualistą, siła płynąca z grupy nigdy mi nie imponowała. Wręcz uważam, że tylko słabi ludzie szukają siły w grupie. Ja mam być silny jako jednostka, uważam, że jestem. Odporność psychiczną mam całkiem dobrą. Choć z biznesowego punktu widzenia emocje, które wzbudzam powodują, że słupki oglądalności mam zawsze znakomite, a to wielki atut w tym biznesie. Co się czuje wchodząc do ringu, kiedy cała hala buczy i gwiżdże? - Jest mi to obecnie zupełnie obojętne, poważnie. Chociaż było mi ciężko kiedyś pojąć, że kibice wolą wspierać obcokrajowca niż rodaka. Widać w moim przypadku jest to już normą, więc mogę się tylko uśmiechnąć i machnąć na to ręką. Pamiętam program Fun Raport, który pan współprowadził na kanale Orange Sport. Mirosław Okniński powiedział w nim, że proponowano mu dobre pieniądze za podłożenie się w walce z Burneiką. Otrzymał pan podobną propozycję? - (śmiech)...nie, nie, nie. Każdy mówi za siebie, ja nic podobnego nie miałem. A w innej sytuacji taka oferta nie padła? Jest pan medialny, można się nieźle wypromować na pańskim nazwisku... - Korupcyjnych propozycji nigdy nie dostałem. Ale jedna rzecz jest interesująca. Niby tak wielu odradzało mi powrót, niektórzy konkurencyjni promotorzy ufundowali nawet premię za ewentualne zwycięstwo dla mojego rywala. Niestety wygrałem, ale przynajmniej zaoszczędziłem im wydatków. Najbardziej zabawne jest jednak to, ze po 4,5 letniej przerwie, jak tylko ogłosiłem, że wracam do boksu, dostałem siedem propozycji walk. Była m.in. oferta od sztabu Marcina Brzeskiego, ale postawił pan zaporowe warunki: honorarium w wysokości 50 tysięcy złotych. - Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, poza tym nie uważam, żeby to była zaporowa cena. To jest kwota dużo, dużo niższa od tych, jakie dostałem za ostatnie swoje walki. No i niech jego sztab przeliczy sobie, jaką popularność chłopak zyskałby po walce ze mną. Tyle, że od początku widać było, że tu nie chodzi o walkę, tylko o promocję przy moim nazwisku. Negocjacje ze mną prowadzono poprzez portale bokserskie. To nie było poważne, ale swój cel osiągnęli. O Brzeskim napisano więcej artykułów, niż kiedykolwiek. Przed rokiem po walce z Burneiką zadeklarował pan koniec kariery. Dlaczego ją pan wznowił? - Męczyło mnie to, w jakich okolicznościach zakończyłem przygodę ze sportem zawodowym. To nie był przyjemny okres w moim życiu. Wiem, że nigdy nie byłem zawodnikiem wybitnym, ale też nie byłem człowiekiem, który tylko przegrywał. Wcześniej wiele walk wygrałem. Stwierdziłem, że muszę spróbować jeszcze raz. Muszę sam przed sobą się odkupić i sobie coś udowodnić. To był główny powód. Nie ukrywam, że cały czas nie mogę się pogodzić z werdyktem pierwszej walki z Saletą. Ja się na MMA nie znam, ale rozmawiałem ze specjalistami, którzy twierdzą, że sędzia popełnił błąd i przerwał walkę w momencie, w którym ją kończyłem. Najważniejsze jest dla mnie jednak to, że przed tygodniem wróciłem do ringu i wygrałem. To zwycięstwo było mi bardzo potrzebne, dla samego siebie. Utwierdziło mnie w tym, że już nie ma co eksperymentować, zostaje przy tym co mi wychodzi najlepiej, czyli boksie. Przecież przed przygodą z MMA ostatnia swoją walkę w boksie również wygrałem. Będzie pan dążył do trzeciej walki z Przemysławem Saletą? - Chciałbym tej walki. Ale tym razem nie kombinujmy, żadnego MMA, K-1 czy, pół żartem, pół serio, siłowania się na rękę. Spotkajmy się w boksie. Co jak Saleta się nie zgodzi? Jakiś czas temu rozmawialiśmy i wcale nie palił się do powrotu na ring... - Saleta to wbrew pozorom całkiem bystry facet. Wie doskonale, że największe baty w karierze dostał ode mnie, a biorąc pod uwagę nasze animozje i przygody pozaringowe strasznie mu to nie na rękę. Zapowiadał, że będę cierpiał, a tymczasem zebrał po głowie jak ofiara napadu pod sklepem nocnym. Jemu chyba bardziej powinno na tej walce zależeć. Alternatywą jest Riddick Bowe. Ludzie, z którymi współpracuję podjęli już rozmowy z jego obozem. Sądzę, że to byłaby ciekawa konfrontacja. Może nie ze względów sportowych, bo Riddick Bowe ma 45 lat i dwie ciężkie wojny z Andrzejem Gołotą za sobą, po których nigdy nie był już tym samym człowiekiem, ale na pewno takie wydarzenie przyciągnęłoby uwagę wielu osób. W końcu Bowe był niekwestionowanym mistrzem wagi ciężkiej. Gdyby to ode mnie zależało, wolałbym jednak walczyć z Saletą. Ostatnio Bowe walczył w Muay Thai i zaliczył sromotną klęskę. Dawny mistrz rozmienia karierę na drobne. - Chyba wiem, czemu przyjął tą walkę w Muay Thai, a wcześniej chciał zmierzyć się z Andrzejem Gołotą we wrestlingu. To są zabiegi formalne. Ma problem z uzyskaniem licencji bokserskiej w USA. W Polsce dostał licencję Oliver McCall, więc czemu nie miałby jej dostać Bowe? Za pojedynek w Muay Thai Bowe miał skasować 150 tysięcy dolarów. Stać pana na zorganizowanie takiej walki? - Trochę ten biznes znam i wiem, że to co się piszę, czy mówi często nie ma żadnego związku z rzeczywistością. Profesjonalne negocjacje to jedno, a to co sobie wypisują dziennikarze to zupełnie inna historia. Czyli Bowe byłby dostępny za dużo niższe pieniądze? - Tak uważam. Bowe przed laty był absolutną gwiazdą wagi ciężkiej, ale dzisiaj jest cieniem dawnego zawodnika. A jak pan ocenia swój potencjał bokserski? - Nigdy nie byłem kandydatem na mistrza świata, byłem pretendentem do tytułu międzynarodowego mistrza Polski. Uważam, że ten tytuł był w moim zasięgu, wyżej pewnie bym nie zaszedł. Przylgnęła do pana łatka negatywnego bohatera polskiej sceny sportów walki, ale jednego nie można panu odmówić: działalności charytatywnej. - Tytułem wstępu wyjaśnię tym, którzy zaraz mi zarzucą, że to próba poprawy wizerunku, że działam charytatywnie od 2001 roku, kiedy jeszcze nikt o Marcinie Najmanie nie słyszał. Moja działalność trwa nieprzerwanie 12 lat, jestem dumny z tego, że udało mi się przez ten czas pomóc tak wielu osobom. Co dokładnie pan robi? - Zorganizowałem dziewięć edycji spotkań bokserzy kontra żużlowcy, dwie gale bokserskie i wiele licytacji. Dochód przeznaczono na cele charytatywne. Wszystkie wpłaty mam zarchiwizowane, ostatnio podliczałem i przyznam, że zrobiła się z tego całkiem niezła kwota: Ponad 150000 złotych. Najważniejsze, że czuję satysfakcję z tego, co robię. Niewiele potrzeba, żeby pomóc. Ostatnio wziąłem od Andrzeja Gołoty na licytację rękawice z jego autografem. Poszły za dobre pieniądze i w 10 minut pomogliśmy rodzinie chłopczyka, który urodził się z przepukliną oponowo-rdzeniową i Poradni Leczenia Bólu w Częstochowie. Niewiele potrzeba wysiłku by pomagać. Wierzcie mi. Jest pan patriotą? - Tak, lokalnym również. Nie mógłbym mieszkać poza Polską i poza Częstochową. Już tak mam. Patriotyzm to wielka wartość. Podziwiam ludzi, którzy oddawali życie za to, żebyśmy mogli żyć w swoim kraju i rozmawiać w ojczystym języku. Powołując się na słowa Józefa Piłsudskiego powiedział pan kiedyś, że "naród mamy wspaniały, tylko ludzie ku...". Podtrzymuje pan to? - Oczywiście. Ja się bardzo interesuję polską historią. Do dzisiaj nie mogę sobie poradzić z tym, że po drugiej wojnie światowej to Polacy rozstrzeliwali i wieszali naszych bohaterów. Fieldorfa Nila zabili Polacy, dla których walczył o wolność. Nie rozumiem tego. Przeczytałem wszystkie dostępne biografie Józefa Piłsudskiego, on doskonale znał ten naród. Był przy tym niezwykłym wizjonerem, przewidział potrzebę prewencyjnego ataku na Niemcy. Wiedział, że jak do tego nie dojdzie, to skończy się wielką katastrofą. I tak też było. Ten facet się nie mylił. Był wielkim Polakiem. Jak czytam jego wspomnienia i zestawiam to ze sobą i z moją wiedza o naszym narodzie, to widzę, że miał rację. Czyli czasy się zmieniają, a - pana zdaniem - ocena marszałka nadal trafna? - Niestety, ale tak właśnie jest. Nasz naród mobilizuje się tylko w momentach krytycznych. Przecież za rozbiory też możemy sami sobie podziękować. Grupa niezadowolonych ściągała obce wojska na teren Polski. No i ciągle dzielimy się jako społeczeństwo... Po katastrofie smoleńskiej też widać wyraźny podział na dwa obozy. - To jest bardzo smutne. Ja się interesuję polityką. Ten podział jest przykry. Jedni i drudzy, wiemy o kim mówimy, robią wiele dobrego i wiele złego. Trudno mi jednoznacznie wskazać, że ci są dobrzy, a tamci źli. Drastycznie się różnią, ale chyba tylko dla zasady. Szkoda tylko, że realizując swoje bieżące cele zapominają o tym, co jest najważniejsze, czyli o Polsce. Ma pan na kogo głosować? - Mam z tym problem, ale mam wyjście awaryjne. Zagłosuję na ludzi, z którymi przy mojej działalności dobrze mi się współpracowało, chociaż ideologicznie się różnimy. Paradoksalnie wybiorę ludzi, z których poglądami się nie zgadzam, ale wiem, że potrafią sprawnie działać. Patologią jest to, że część osób głosuje na partię A, bo nie chce, żeby rządziła partia B. I odwrotnie... - Ja myślę, że to jest największą siłą PO. Bez PiS-u Platforma nie byłaby taka silna. Wiele zależy od przedstawienia danej sytuacji, informacji, ale sądzę, że tak długo, jak PiS będzie miał obecną strukturę, tak długo Platforma będzie silna. Komitety wyborcze często proponują miejsce na liście wyborczej osobom rozpoznawalnym w mediach. Miał pan taką propozycję? - Miałem, ale nie skorzystałem. Wydaje mi się, że w przyszłości również nie skorzystam. Dlaczego? - Ponieważ jestem indywidualistą. Przyjaźniłem się z Jerzym Kulejem jeszcze kiedy był posłem. Zobaczyłem z bliska co się dzieję, kiedy jedna osoba próbuje przeforsować ciekawą inicjatywę, a jego klubowi koledzy blokują jego trud. W polityce jeden człowiek bez poparcia struktur nic nie jest w stanie zrobić. Mnie taka gra nie interesuje. A gra na kontrabasie, fortepianie czy gitarze basowej jeszcze pana interesuje? - No tak, mało kto wie, że mam wykształcenie muzyczne. Do tego zestawu dołożę jeszcze instrumenty perkusyjne. Grałem w orkiestrze symfonicznej liceum muzycznego w Częstochowie. Mieliśmy fajne tournée po Francji, wielokrotnie występowałem w filharmonii i teatrze, jako 14-letni chłopak grałem u boku Emilii Krakowskiej. Bardzo miłe wspomnienia mam z tamtego okresu. Siada pan czasem z gitarą na kanapie? - Już nie, ale muzyka nadal jest dla mnie ważna. Dużo słucham, uwielbiam klasykę i koncerty symfoniczne. Chociaż ostatnio pojawiła się szansa na występ na scenie. Dostałem propozycję od zespołu Big Cyc, żeby zagrać na ich koncercie jubileuszowym 7 czerwca. Z ogromnym żalem odmówiłem Krzyśkowi Skibie, bo tego dnia miałem zaplanowaną swoją walkę. Gdybym dowiedział się o zaproszeniu wcześniej, to zrobiłbym wszystko, żeby przełożyć pojedynek i zagrać z Big Cycem. Mam nadzieję, że ten temat kiedyś powróci. Rozmawiał: Dariusz Jaroń Wywiad autoryzowany