Żaden z bokserów nie wywalczył olimpijskiej kwalifikacji i Polaków zabraknie na ringu w Londynie. Wojciech Bartnik: - To dramat polskiego pięściarstwa. Nie spodziewałem się, że nikt nie przebije się z turnieju w Trabzonie. Liczyłem szczególnie na olimpijczyków z Pekinu: Łukasza Maszczyka i Rafała Kaczora. Pierwszy z nich niedawno walczył w lidze zawodowej, ma spore doświadczenie... Ale w World Series Boxing Maszczyk seryjnie przegrywał. Biało-czerwonym w ostatnich latach w ogóle nie wiodło się też w mistrzostwach świata i Europy. W lidze WSB Maszczyk boksował nie w swojej kategorii wagowej, stąd niepowodzenia. Głównym problemem polskiego boksu amatorskiego są pieniądze, a konkretnie ich brak. Utalentowanej młodzieży jest mnóstwo, ale jak mają wygrywać, skoro przychodzą zmęczeni na treningi, zarywają noce, bo muszą pracować jako ochroniarze sklepów czy na "bramkach" w dyskotekach. W ten sposób dorabiają do pensji. Albo jeszcze brutalniej - w ten sposób zarabiają na życie. W podwrocławskiej Oleśnicy, gdzie mieszkam, miałem bardzo zdolnego juniora, który pokonał i jednego z zawodowców, i boksera, który jest w szerokiej kadrze. Ale od trenera drużyny narodowej w tej kategorii wiekowej usłyszał, że jest młody i jeszcze ma czas. A jemu zależało na tym, aby boksować, wygrywać. Niestety, zrezygnował ze sportu. Mówił: trenerze, chcę zarabiać, zrobić prawo jazdy, kupić samochód, ale jak? W latach 90. było łatwiej? - Występowałem w Gwardii Wrocław, mieliśmy zapewnioną pensję, a dodatkowo dostawaliśmy premie za występy w lidze, której od paru sezonów nie ma w Polsce. Były finanse na odżywki, witaminy, niczego nam nie brakowało. A dziś? Chyba co drugi medalista mistrzostw kraju gdzieś pracuje zawodowo, bo z boksu nie wyżyje. Na medal olimpijski czekamy od 20 lat. Może rzucił pan jakąś klątwę? - A skąd, sam jestem załamany wynikami młodszych kolegów. Bardzo dobrze im życzę i mam nadzieję, że coś się zmieni na lepsze. Powinien przyjść do Polskiego Związku Bokserskiego młody menedżer, absolwent marketingu lub ekonomii, i poszukać sponsorów dla pięściarzy. Wyobraża pan sobie turniej olimpijski bez Polaków? - Nie, i ciągle liczę, że może ktoś otrzyma tzw. dziką kartę. Do tego potrzebne byłyby zabiegi dyplomatyczne. Warto, aby przedstawiciele Polskiego Związku Bokserskiego porozmawiali z Adamem Kusiorem, byłym szefem PZB i trenerem reprezentacji, który obecnie jest we władzach międzynarodowej federacji (AIBA). Warto poprosić światową federację o dziką kartę ze względu na całokształt polskiego boksu, za te wszystkie medale, które zdobyliśmy. Wiem, że będzie ciężko, ale może to jest jedyna, ostatnia furtka. Część osób krytykuje trenerów Wiesława Rudkowskiego i Czesława Ptaka. - Miałem okazję pracować z jednym z tych szkoleniowców, panem Ptakiem. Uważam go za wielkiego fachowca. Nie powiem o nim złego słowa. Zdobył pan brązowy medal w Barcelonie w 1992 roku. Jak wtedy wyglądały kwalifikacje? - O bilet na igrzyska walczyłem w turnieju we Francji. Po wygraniu dwóch walk przegrałem na punkty z bokserem gospodarzy. Byłem podłamany, ale trener Jerzy Baraniecki pocieszał mnie: spokojnie, są jeszcze pojedynki repesażowe, nie trać nadziei. I faktycznie, otrząsnąłem się, wygrałem i zostałem pierwszym rezerwowym, bez gwarancji, że wezmę udział w olimpiadzie. Mijały tygodnie, miesiące, a mój status się nie zmieniał. Przed wyjazdem na zgrupowanie do Asyżu napisałem do PZB coś w stylu podziękowań-przeprosin. Nie chciałem być piątym kołem u wozu, powiedziałem: dziękuję, zajmę się czymś innym. Tymczasem parę dni potem dowiedziałem się, że jednak mam kwalifikację. W tym czasie, gdy trenowałem z reprezentacją w Wałczu, druga kadra Polski była na sparingach w Hiszpanii, gdzie z rąk Cezarego Banasiaka kontuzję odniósł jeden z tamtejszych zawodników, mój przeciwnik z wagi półciężkiej. I w ten sposób on został w domu, a ja pojechałem do Barcelony. Nie był pan faworytem igrzysk, a jednak sięgnął po medal. - Miałem na koncie zwycięstwo w zawodach w Bułgarii, trzecie miejsce w Szwecji. Takie małe sukcesy, jednak nie liczyłem na podium w olimpiadzie. Ale jak widać, sporo walk rozgrywa się w głowie i w sercu. Dopiero w półfinale przegrałem z Niemcem Rudigerem Mayem, któremu zresztą później zrewanżowałem się w mistrzostwach świata. Po porażce ze mną przeszedł na zawodowstwo, walczył o pas czempiona WBO. Ale to już historia. Wierzę, że w Londynie honor polskiego boksu uratują kobiety. Oby tylko powiodło im się w majowych mistrzostwach świata w Chinach, będących jedyną kwalifikacją. Rozmawiał: Radosław Gielo