Artur Gac, Interia: Panie Krzysiu, jakie jest pierwsze wspomnienie, które przychodzi panu na myśl o śp. Januszu Gortacie? Krzysztof Kosedowski, były pięściarz: - Panie kolego, jestem szczęśliwy, że miałem przyjemność go znać...(chwila ciszy). Jestem szczęśliwy, że mogłem boksować z nim w jednej drużynie. Jestem szczęśliwy, bo obcowałem z bardzo dobrym człowiekiem. Kiedy przyszedłem do Legii Warszawa, to jeszcze przez dwa lata boksowaliśmy razem. Wspólnie zdobyliśmy tytuł mistrza Polski oraz ostatni Puchar Polski w finałowej edycji rozgrywek ligowych. Zawsze był ciepły wobec młodszych kolegów, zawsze podpowiadał, nigdy nie karcił. Zawsze miał dobre słowo, zawsze był odpowiedzialny. Jeszcze raz panu mówię: jestem, cholera jasna, szczęściarzem, że mogłem go znać. Gdy wybrzmiało z pana ust pierwsze zdanie, głos się panu załamał... - Proszę pana...(chwila ciszy). Kiedy zadzwoniłem do mojego starszego brata Leszka z tą informacją, to chyba na pięć minut zapadła cisza. Brat słyszał moje szlochanie, a ja jego. Oni też się dobrze znali, byli razem na olimpiadzie i obaj zdobyli medale na tych samych igrzyskach w Montrealu w 1976 roku. Czuję straszny ból, mimo że spodziewałem się odejścia Janusza, bo ciężko chorował. Życzyliśmy sobie, żeby chociaż jeszcze przez te nadchodzące święta dał sobie i nam troszkę spokoju, chociaż wszyscy cierpieli z powodu jego stanu zdrowia. Teraz spotka się z innymi gwiazdami naszego boksu i święta spędzi tam, na górze... Byliśmy w częstym kontakcie telefonicznym z jego synem, Robertem, który absolutnie nienagannie się nim opiekował, pod każdym względem. Sprawdził się jako syn i mężczyzna. Jestem tak załamany, odczuwam taki ból, że nie potrafię go wyrazić. Przepraszam za ten mój chaos. Panie Krzysiu, przecież to właśnie te ogromne emocje, które słyszę w każdym wypowiadanym przez pana zdaniu, są świadectwem tego, jakiego człowieka pan wspomina. - Jest takie powiedzenie, że o zmarłym nigdy nie mówi się źle, albo lepiej nie mówić wcale. Ale to nieprawda, są ludzie, którzy za życia byli źli i można co najwyżej po odejściu kogoś takiego powiedzieć, by ziemia była mu lekką. Ale Janek? Proszę pana: gdyby postawić stu lub dwustu jego znajomych, a do tego trzystu sąsiadów, to nikt nawet by się nie zastanowił: "a może kiedyś tak źle się na mnie spojrzał?". To był dżentelmen od rana do wieczora, chodząca kultura. Podobno był aż za dobrym człowiekiem, co niektórzy wykorzystywali. - Tak jest, proszę wierzyć. Potrafili wykorzystywać jego dobroć, szczodre serce. Wielokrotnie tak było, że on ku*** na tym stracił, a inni się cieszyli, że zrobili go w konia. Nie chodziło nawet bezpośrednio o zarabianie na nim pieniędzy, ale byli tacy, którzy wybijali się na jego nazwisku i z tego tytułu skorzystali. A Janek zawsze kwitował to tak: "dobra, nic się nie stało". Był człowiekiem z pięknymi zasadami. Przecież ja do Legii przyszedłem jako młody chłopak, praktycznie dzieciak. I nigdy nie zrobił wobec mnie nic niestosownego. Zawsze podpowiedział, doradził, a także strofował mówiąc: "my dzisiaj idziemy do takiego i takiego miejsca, ale ty nie, to nie jest miejsce dla ciebie". To był nauczyciel, kolega, trener. Wszystko w jednym. Dla mnie był bogiem. Ale nie tylko dla mnie, dla innych kolegów także. Wszyscy go słuchali. Jeśli mężczyzna o drugim mężczyźnie wypowiada takie słowa, ich wydźwięk jest gigantyczny. - Jestem trochę przybity, no nie będę ukrywał...(dłuższa cisza). Panie Krzysiu, bo i mnie popłynęły łzy. - Nie wiem, czy pan go znał, ale każdy, kto nie miał przyjemności poznać Janusza Gortata, powinien tego ogromnie żałować. Nie znam człowieka, nie znam trenera w swojej karierze, kogokolwiek, kto powiedziałby tak: "Gortat? Eeee...". Nie, to był pan Gortat. Gdy słyszę, z jaką estymą wypowiada się pan o zmarłym, na myśl przychodzi mi tylko jeden gigant boksu, niestety też już nieżyjący, o którym słyszałem wyłącznie ciepłe słowa. Mam tu na myśli "dżentelmena ringu", Zbigniewa Pietrzykowskiego. - Tego pokolenia, takich ludzi, już praktycznie nie ma. Nadeszły obrzydliwe czasy, dzisiaj gloryfikowana jest głupota. Im ktoś jest większym głąbem kapuścianym, tym staje się większą gwiazdą i zarabia przy tym przeogromne pieniądze. Legend polskiego boksu została już garstka, w tej chwili najstarszym żyjącym jest mistrz olimpijski z 1964 roku, 84-letni Marian Kasprzyk. - Tak, jest pan Marian Kasprzyk, później Jerzy Rybicki, Kazimierz Szczerba, Bogdan Gajda... A po tamtej stronie jest już taka ekipa, że trener Feliks Stamm może zacierać ręce. Jako katolik wierzę w życie po tamtej stronie, dlatego muszą mieć tam dzisiaj niezły "bal wszystkich świętych". Jeśli tak jest, to niech chłopaki się tam bawią, a my tu na ziemi będziemy za nimi płakać, bo pozostawili wielką pustkę w naszych sercach. Rozmawiał Artur Gac