Interia: Przede wszystkim gratulacje. W pojedynku z Cunninghamem pokazał pan wielką klasę. Emocje już trochę opadły? Krzysztof Głowacki: - Walka była ciężka, ale na taką właśnie się nastawiałem. To kolejny sukces, na który ciężko sobie zapracowałem. Udało się wygrać z Amerykaninem, jest super! Emocje rzeczywiście troszkę już opadły, w poprzedni poniedziałek wróciłem do Polski. W Wałczu - pana rodzinnym mieście - został pan powitany przez tysiące kibiców. Dla takich momentów chyba warto wylewać siódme poty na treningach? - Dokładnie. To wspaniały prezent i bardzo dziękuję wszystkim, którzy witali mnie w rodzinnych stronach. Dla mnie to było coś niesamowitego, świetne uczucie. Ludzie się cieszyli, strzelały petardy... Kapitalna sprawa! Czy Steve Cunningham w ostatniej walce czymś pana zaskoczył? - Steve to naprawdę potężny facet. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo niewygodnym jest zawodnikiem. Ma nieprawdopodobny zasięg ramion, te jego długie łapy to był dla mnie duży problem. Stał w ringu daleko ode mnie, aż nagle "pach" i mnie trafiał. Trzeba było paru minut, żebym się do tego dostosował. Cztery razy posłał pan Amerykanina na deski, ale on za każdym razem wstawał. Żałuje pan, że nie udało się znokautować Cunninghama? - Nie mam w sobie takiego żalu, że nie było nokautu. Przeciwnie - cieszę się, że walka została wygrana na punkty. Myślę, że te cztery nokdauny pokazały, że dominowałem, a zwycięstwo ani przez chwilę nie było zagrożone. Mam nadzieję, że pojedynek podobał się kibicom, a to dla mnie najważniejsze. Gdyby miał pan sobie wystawić notę za walkę z Cunninghamem, to jaka byłaby to ocena? - No cóż, szóstki na pewno bym sobie nie wystawił. Dużo brakowało do tego, żeby była pełnia szczęścia. Nie zrealizowałem do końca planu taktycznego, także oceniam ten występ na trzy z plusem. Federacja WBO naciska na to, aby w kolejnym pojedynku zmierzył się pan z Ołeksandrem Usykiem. Czy chciałby pan stanąć w ringu z Ukraińcem? - Jasne! Myślę, że to bardzo dobry zawodnik, mistrz olimpijski i moglibyśmy dać kibicom świetną walkę. Fani na Ukrainie uwielbiają Usyka, on ma wypełnić tę lukę, która powstanie po braciach Kliczko. Jestem gotowy pojechać do Kijowa, zmierzyć się z Usykiem np. na stadionie. Wszystko wskazuje, ze walka z nim to będzie kolejny krok w mojej karierze i już nie mogę się go doczekać. Promotorzy podjęli już negocjacje z obozem Ukraińca? - O to trzeba pytać samych promotorów. Powiem szczerze, że nie rozmawiałem z nimi jeszcze w tej sprawie. Na razie daję sobie trochę czasu na odpoczynek, a potem wracam na salę. Usyk ma na koncie znakomite osiągnięcia na ringach amatorskich, ale wciąż niewielkie doświadczenie jako zawodowiec. Zasługuje, by już teraz walczyć z mistrzem świata? - Rzeczywiście, do tej pory Ukrainiec nie mierzył się z czołowymi pięściarzami wagi cruiser, ale ja jestem gotowy dać mu szansę. Przecież kiedy przystępowałem do walki z Marco Huckiem, też nie byłem znany szerszej publiczności. Pojedynek z Niemcem był moim pierwszym stoczonym poza Polską, ale pokazałem, że w boksie nie można nikogo lekceważyć. Wspomniał pan o Hucku. Jak reaguje pan na prowokacje Niemca, który domaga się rewanżu i twierdzi, że pierwszy pojedynek wygrał pan niezasłużenie? - To taki typ, który ciągle musi coś gadać. Nawet gdybym znokautował go po raz drugi, to i tak pewnie znalazłby sobie jakąś wymówkę. Dla mnie możemy walczyć w każdej chwili, proszę bardzo. Skończy się tak samo, jak za pierwszym razem. Eksperci są przekonani, że obok pana najlepszym pięściarzem wagi cruiser jest Denis Lebiediew. Jakie jest pana zdanie na temat Rosjanina? - Denis to wielki wojownik, straszny twardziel. Nie dość, że bije mocno, to jeszcze jest bardzo dobry technicznie. Walka z nim to moje największe marzenie, chociaż w tym momencie trudno będzie zorganizować taki pojedynek. Wiem, że moi promotorzy zrobią wszystko, żeby takie starcie w przyszłości doszło jednak do skutku. Jestem gotowy pojechać do Moskwy, bo chcę zdobyć pasy kolejnych federacji. Kiedyś byłem już na gali w stolicy Rosji jako kibic, teraz sam chciałbym zaprezentować fanom swoje umiejętności. Kijów, Moskwa, Stany Zjednoczone... Czy jest szansa, że w najbliższym czasie zobaczymy Krzysztofa Głowackiego na polskich ringach? - Bardzo bym tego chciał, ale boks to biznes, który rządzi się twardymi prawami. Niestety w Polsce - przynajmniej na razie - nie ma pieniędzy na organizację mistrzowskiego pojedynku. Może kiedyś... Super byłoby powalczyć gdzieś w moich rodzinnych stronach. Wałcz to oczywiście tylko marzenie, ale walka w Szczecinie? To już bardziej możliwa opcja. Wiem, że pana żona spodziewa się dziecka. Pozwolił pan małżonce oglądać pojedynek z Cunninghamem? - A skąd! Żona dostała zakaz. Nie może się teraz stresować, a boks to nie są przelewki. Boks to krew i pot. Widział pan moją twarz po walce, człowiek przyjął parę mocnych ciosów... Lepiej, żeby żona takich scen nie oglądała. Mówił pan na antenie Polsatu, że prawdopodobnie urodzi się wam córeczka. Macie już wymyślone imię? - Rzeczywiście, na razie lekarze twierdzą, że na 90 procent będziemy mieli dziewczynkę. Imię? Też już jest wybrane. To będzie mała Mia. Córka będzie boksować? - (śmiech) Nie ma mowy! Rozmawiał: Bartosz Barnaś CZYTAJ DALEJ. AMERYKANIE ZACHWYCENI GŁOWACKIM - KLIKNIJ! Czytaj także: Promotor Głowackiego: Krzysztof pokazał, że jest prawdziwym mistrzem Federacja WBO naciska na walkę Głowackiego z mistrzem olimpijskim