Witalij Kliczko niezłomny charakter z ringu, który doprowadził go do największych sukcesów, na stałe zapisanych w historii boksu zawodowego, przeniósł na największą próbę w życiu po sporcie, która zastała naród ukraiński niemal równo rok temu. Od początku zbrodniczej napaści Rosji na naszego wschodniego sąsiada, starszy z braci Kliczków niestrudzenie wypełnia obowiązki mera stołecznego miasta, Kijowa. Sytuacja każdego dnia niesie śmiertelne niebezpieczeństwo, o czym 51-latek doskonale zdaje sobie sprawę. Mało tego, nawet taki gigant, który w ringu nie drżał przed nikim, uczciwie przyznaje, że sytuacja wojenna nie jest bez wpływu również na jego stan ducha. Bardzo ciekawego wywiadu gospodarz około trzymilionowej ukraińskiej metropolii udzielił Bild am Sonntag, czyli najlepiej sprzedającej się niedzielnej gazecie ogólnokrajowej w Niemczech. To właśnie w tym kraju heros sportu przez całe lata budował swoją potęgę w ringu. Zapytany, czy były momenty, gdy bał się o swoje życie, odparł zupełnie szczerze: - Tak, były bardzo niebezpieczne momenty. Od początku byliśmy z żołnierzami na froncie, który znajdował się zaledwie 15 kilometrów od centrum. Nieustannie dochodziło do wybuchów. I wiedzieliśmy, że w mieście były grupy terrorystyczne, które specjalnie polowały - powiedział Kliczko. W rozmowie padło nawet pytanie o... testament, a konkretnie o to, czy drugi najpopularniejszy człowiek na Ukrainie, po prezydencie Wołodymyrze Zełenskim, spisał swoją ostatnią wolę na wypadek najgorszego. "Doktor Żelazna Pięść", jak nazywano go w trakcie kariery bokserskiej, przecząco i z pełną nadzieją odparł: "jestem pewien, iż mam na to czas". Jeszcze na początku wojny, za sprawą brata Władimira, z którym bronią ramię w ramię ojczyzny, Witalij podtrzymywał wysiłek fizyczny, wykonując między innymi pompki, aby nie stracić tężyzny fizycznej i utrzymywać formę. I w tym miejscu padło pytanie w duchu sportu - czy chciałby rzucić na deski Putina. Odpowiedź byłego czempiona mogła być tylko jedna.