Artur Gac: Czy dzisiaj "Julia Szeremeta" to jedno z najgorętszych nazwisk w polskim sporcie? Monika Pyrek, była tyczkarka: - Myślę, że tak. Julka zapracowała sobie na to nie tylko wynikami sportowymi, ale także charyzmą. I całą swoją osobowością. Ja w ogóle jestem pod jej ogromnym wrażeniem, a troszkę bliżej startów i wiadomości dotyczących Julii miałam okazję znaleźć się całkiem przez przypadek, pracując w TVP Sport przy okazji igrzysk z Piotrem Jagiełłą, który jest komentatorem boksu. Miałam wiele cennych wiadomości na bieżąco w trakcie igrzysk. A biorąc jeszcze pod uwagę spektakl, który powstał dużo wcześniej, mam takie wrażenie, że los ułożył to wszystko. I tak chyba miało być. Postawa Julii imponuje mi, tym bardziej że przecież jest bardzo młodą osobą. Dlatego mam nadzieję, że będzie docierać do swoich rówieśników, bo ma czym zarażać. Jedną sprawą jest to, że najpierw w ringu pokazała klasę, a popularność i rozpoznawalność budowała ekspresowo z walki na walkę w Paryżu. Ale właśnie od razu warto dodać jej osobowość. Mam wrażenie, że to albo się ma, albo nie, a Julia od początku i w jednej chwili potrafiła porwać tłumy. - Zgadzam się z panem w całej rozciągłości, to jest niesamowite. Jej spokój może niektórym wydawał się być pozorowany, ale gdy się z nią rozmawia osobiście, to widać, że jest bardzo opanowaną osobą. To jest niezwykłe. Na pewno ma w sobie ogrom szaleństwa, ale jest w stanie okiełznać to wszystko w sobie, a dobrą energię przekuć w atut. Sama w trakcie igrzysk używałam takich określeń, że Julia jest osobą pozbawioną układu nerwowego, co daje jej niezwykłą przewagę. Ktoś mógłby powiedzieć, że to jest przewaga debiutanta, od którego nikt zbyt wiele nie wymaga, ale tak zawsze nie jest. Dzieje się dokładnie odwrotnie, mianowicie debiutanci często się spalają. A tutaj Julka wykorzystała wszystko to, co wypracowała sobie plus to wszystko, co podrzuca jej los. Coś pięknego! Jej postawa plus widowisko, jakie tworzyła w ringu, a także to wszystko, co pokazuje teraz, po zdobyciu medalu, powoduje, że naprawdę dociera do szerokiego grona ludzi. To rzeczywiście jest imponujące, a mówimy przecież o dopiero 21-latce. Choćby to, w jak świadomy sposób mówi o swoich priorytetach, które są czystosportowe, jak kolejne igrzyska olimpijskie w Los Angeles w 2028 roku. Ale nie tylko, spójrzmy, w jaki sposób odpowiada na zachęty Tomasza Adamka, gdy skonfrontowałem ją ze słowami byłego mistrza, który jest zdania, że mogłaby teraz na kanwie popularności podnieść sobie łatwy pieniądz we freak-fightach. A ona odpowiada, że odrzuca te widowiska, chce nieść bokserski sport i być jego ambasadorką. - Mnie to bardzo imponuje, bo nie ma we mnie nawet cienia sympatii w kierunku tych wydarzeń, co do których nawet nie wiem, czy można nazywać je sportem. A z drugiej strony wiem, że to na pewno jest kuszące i ona ma twardy orzech do zgryzienia, bo zapewne pojawiają się propozycje i to za horrendalne sumy. Mówi się o milionie złotych. - A zatem niejeden z nas poważnie by się zastanowił. Więc tym bardziej warto podkreślić, o jakiej osobowości mówimy. W ogóle podkreśliłabym, o czym się mówi, że Polski Związek Bokserski wykonał ogrom pracy. To pierwszy związek, który totalnie się zmienił i który, co mówi nie tylko Julia, ale także inne pięściarki, a przede wszystkim także trener Dylak, obdarzył pełnym zaufaniem zawodniczki i sztab. Z reguły związki działają same dla siebie, a nie na rzecz zawodników, a tutaj jest w drugą stronę, co umożliwia realizację idei, o której mówi szkoleniowiec, czyli podnoszenia polskiego boksu olimpijskiego z kolan. Mi to tak strasznie imponuje! Ile w tym jest tych dobrych wartości... Kilka dni temu miała pani okazję, by w ogóle poznać się z Julią, a miało to miejsce przy jej gościnnej wizycie na spektaklu "Gong!", który ma ścisły związek z tematyką bokserską. Podczas tego spotkania pięściarka coś szczególnego usłyszała od pani, a może pani zapamiętała jej słowa? - Dla mnie to w ogóle było bardzo symboliczne spotkanie. Bo w momencie, gdy tworzyliśmy rzeczony spektakl "Gong!" (przygotowany we współpracy Fundacji Moniki Pyrek ze szczecińskim Teatrem Pleciuga i wyreżyserowany przez Tomasza Maśląkowskiego współfinansowany przez Ministerstwo Sportu i Turystyki - przyp. AG), kiedy spotykaliśmy się z twórcami, reżyserem, ekipą teatru i dyrektorem, to ja przede wszystkim mówiłam o wartościach, które chcę pokazać. I przy tej burzy mózgów wyszło, że to właśnie boks, w dodatku boks w wydaniu kobiety, będzie najbardziej obrazowo pokazywał to wszystko, co mamy na myśli. Oczywiście można by było postawić, przykładowo, na pływaka lub lekkoatletę, ale ten boks jest tak bardzo namacalny, kiedy coś zrobisz źle lub użyjesz siły nie w tym celu, w którym powinieneś. Wówczas przed premierą, która odbyła się nieprzypadkowo 1 czerwca w Teatrze Pleciuga w Szczecinie, już na konferencji prasowej mówiliśmy, że mamy świadomość, iż trzy polskie pięściarki mają kwalifikację olimpijską. I powiedzieliśmy, że trzeba trzymać kciuki, aby zdobyły medal, bo wówczas symbolika naszego przedsięwzięcia już totalnie się dopełni. A teraz, przed spektaklem, nie chciałam za dużo zdradzać Julce, bo chciałam, żeby jej emocje wzięły górę, a powiedziałam jej tylko, że ten spektakl okazał się proroczy. Po prostu ta droga, przekazywana przez nas, jest bardzo spójna z drogą Julki. Więc było mi bardzo miło, kiedy się wzruszyła w trakcie spektaklu oraz kiedy od razu po nim powiedziała mi, że widzimy się w Los Angeles. I, jak nasza główna bohaterka, będzie jeszcze mocniejsza i jeszcze silniejsza. A po spektaklu była okazja usiąść wspólnie i porozmawiać? - Jak najbardziej. Tylko przekonałam się, że wszystko to, co na jej temat sądziłam, ma przełożenie na rzeczywistość. Jest sportowcem z krwi i kości. I dodam - olimpijką, a to miano ma szczególną wartość. Główna bohaterka spektaklu, Helena, pewnego dnia ma sen, że dzięki swoim nietypowym rękom będzie mogła pojechać na igrzyska olimpijskie. Natomiast Julia, z którą rozmawiałem na ławeczce przed polskim blokiem w wiosce olimpijskiej, jeszcze przed startem bokserskich zmagań w Paryżu, ze swoim charakterystycznym błyskiem w oku już miała plan, by zaszokować świat i zostać medalistką IO. - No właśnie... Ta symbolika jest absolutnie znacząca. Ja nie chcę za dużo "spojlerować", aby nie zdradzać całego przedstawienia, ale szczerze powiem, że w naszym planie istotniejsze było nawet to, aby pokazać, że ważniejsza jest droga do zwycięstwa. Jako że sztuka jest skierowana głównie do dzieci, chcieliśmy zaakcentować, że wygrać chce każdy, ale nie zawsze się to udaje. Jednak to nie może oznaczać, że wszystko się kończy, bo pasja jeszcze bardziej nas nakręca. Należy pamiętać, że w sukces wpisana jest porażka, a porażek będzie zdecydowanie więcej, jednak to z nich więcej się uczymy, bo analizujemy błędy i to daje nam możliwość do poprawiania się. To wszystko okazało się być prorocze. Chcemy także pokazać, że sportowcy borykają się z brakiem akceptacji dla swoich wyborów, bo muszą wiele poświęcić, a gwarancji sukcesu nigdy nie ma. Potwierdzeniem tego wszystkiego jest opinia jednej z mam, która przysłała nam wiadomość, że na pytanie do syna o to, który moment przedstawienia najbardziej mu się podobał, odparł że moment, w którym mama zrozumiała. Ten spektakl jest na tyle uniwersalny, że tworzy niejako teatr familijny. Każdy znajdzie w nim coś dla siebie i coś odczyta. Ja też jestem w dwóch rolach, rodzica i sportowca, więc sama się wzruszam. I zaczynam się zastanawiać, czy aby sama nie jestem rodzicem, który za bardzo "ciśnie" własne dzieci. I czy aby na pewno podążam za ich pasjami i marzeniami. Czy Helena ostatecznie sięga po złoty medal? - Nie, srebrny. Czyli absolutna analogia z wynikiem Julii. - Dokładnie, w stu procentach. A następnie, gdy otrząsa się z emocji, mówi do dzieci: "przecież przegrałam z dwukrotną mistrzynią świata". W sporcie nie zawsze jest się na samej górze, a przecież drugie miejsce to też wielki wynik. Do tego przed nią kolejne wyzwania, za cztery lata igrzyska w Los Angeles. I tam będzie jeszcze silniejsza. Gdy przypatruje się pani tej całej dyskusji wokół dwóch pięściarek z Paryża, w tym finałowej rywalki Julii, z kwestionowaniem ich kobiecości, to co sobie pani myśli? - Przede wszystkim jest tu jakieś zamieszanie, wywołane nieporozumieniami światowej federacji boksu olimpijskiego z MKOl-em. Bo domniemywam, że skoro MKOl je dopuścił, to musiał mieć pewność dla swojej decyzji. A skoro federacja niby ma niekorzystne dla nich badania, to czy ktoś je pokazał? Z drugiej strony oczywiście w sporcie zdarzają się takie sytuacje, choćby w lekkoatletyce, gdzie federacja wprowadziła swoje regulacje. I nawet, jeśli kobieta ma naturalnie podniesiony testosteron, to musi dostosować się do wymogów. W takiej sprawie potrzebne są twarde dowody, musi być "papier", aby nie uczynić krzywdy żadnej ze stron. Bo też potrafię wyobrazić sobie sytuację, gdyby okazało się, że w ogóle nie ma podstaw do dyskusji. Wówczas wszystko to, co eskaluje od wielu tygodni, okazałoby się wielce krzywdzące dla tych sportsmenek. Rozmawiał Artur Gac, Interia