Interia: - Jak się pan czuje po pierwszej przegranej w karierze? Izu Ugonoh: Fizycznie dobrze, wyglądam lepiej niż mój przeciwnik, którego twarz ma większe obrażenia. Zatem można powiedzieć, że nadal jestem piękny (śmiech). A psychicznie w sumie też jest OK. Humor panu dopisuje, a to dobry prognostyk. - Nie no, jest git. Tylko rano, jak wstałem i przypomniałem sobie, że przegrałem, to miałem "doła", ale może przez 15 minut. Zjadłem śniadanie i mi się poprawiło. Co spowodowało, że po bardzo dobrych dwóch rundach, tak szybko utracił pan kondycję? - Myślę, że najzwyczajniej w świecie górę wzięły emocje, gdy walka układała się po mojej myśli. Byłem lepszym pięściarzem, ale walczyłem na takim podnieceniu, że po prostu "siadłem". Oczywiście to w żaden sposób nie jest próbą szukania usprawiedliwienia. Tak naprawdę ta walka, w pewnym momencie, mogła pójść w jedną lub w drugą stronę. Poszła akurat na korzyść Dominika, ale byłem milimetry od tego, żeby wygrać. Tak się czuję. A może pana osłabienie było efektem pojedynczych, mocnych ciosów Breazeale’a, które destrukcyjnie wpłynęły na pana organizm? To nie napawałoby optymizmem na przyszłość... - Nie, to nie w tym rzecz. To była walka, którą przegrałem w samym sobie, w tym sensie, że udzielił mi się entuzjazm jej przebiegu i zapowietrzyłem się. Niewłaściwe oddychanie, brak doświadczenia... Również sposób, w jaki boksowałem, nie pozostawał bez wpływu. Mogłem wrzucić większy luz, poboksować podwójnym lewym prostym i więcej się poruszać, a nie bić się tak dużo z takim wielkim koniem. Wiele rzeczy pewnie można byłoby poprawić, ale zrobiłem tak, jak zrobiłem. Miałem swój plan na tę walkę, lecz nie w pełni go zrealizowałem. Szukał pan sprawdzianu na wyższym poziomie... - I znalazłem, dla mnie to jest wielka nauka. Zdobyłem dokładnie to doświadczenie, którego mi brakowało na dużej arenie i z klasowym przeciwnikiem. Powiem też, że wcale nie czuję się gorszym zawodnikiem. Uważam, że tak naprawdę jestem od Dominika lepszy, ale poprzedniej nocy pokonał mnie rutyną i niesamowitym sercem. Myślę, że po prostu wiedział, że przegrana w tej walce w pewien sposób skończyłaby jego karierę. Mając to w głowie chyba podjął decyzję, że albo zginie w ringu, albo wygra ten pojedynek. I wygrał, chwała mu za to i pełen szacunek. A ja teraz czekam na swoją kolejną szansę. Ma pan poczucie, że mimo porażki z Breazeale’em udało się sporo zyskać? - Patrząc na opinie, które towarzyszą tej walce, można tak powiedzieć. Ludziom podobał się ten pojedynek i podzielają wnioski, że zabrakło mi doświadczenia, ale nabywając je w Alabamie teraz mogę zajść naprawdę daleko. To jest coś, w co sam bardzo głęboko wierzę. Bardzo oddalił się pan od czołówki wagi ciężkiej? - Wydaje mi się, że wiele zyskałem i tak naprawdę pozostanę w grze na tym poziomie, na który wszedłem. Oczywiście wiem, że w moim boksie są jeszcze elementy, które mogę dopieścić i z pewnością to zrobię. Przede wszystkim muszę popracować nad "chłodną głową", żeby nie atakować na "hura". Dzięki temu będę jeszcze lepszym i bardziej niebezpiecznym pięściarzem. Myślę, że to, czyli lepsza wersja mnie z pojedynku z Breazeale’em, niebawem stanie się faktem. Chwilkę odpocznę, zrelaksuję się i wrócę podwójnie zmotywowany. Usłyszał pan jakieś słowa od promotora gali Lou DiBelli lub swojego menedżera Ala Haymona? - Nie, akurat z nimi nie rozmawiałem, ale generalnie odczuwam bardzo pozytywną energię wokół mojej osoby. Obserwatorom podobał się mój styl boksowania i uważają, że w gruncie rzeczy przynależę do czołówki wagi ciężkiej. Ja się na tym nie koncentruję, a bardziej skupiam na rzeczach, które mogą uczynić mnie jeszcze lepszym zawodnikiem. Jest pan na lotnisku. Czeka pan na samolot do Polski? - Nie, teraz lecę na Hawaje. A kiedy zobaczymy pana w ojczyźnie? - Jak tylko zrobi się ciepło (śmiech). Rozmawiał Artur Gac Obserwuj autora na Twitterze